Cierpliwości!!! Jeszcze tylko dwa
wpisy w ramach wstępu do bloga i obiecuję że przejdę do meritum. W poprzednim
wpisie wspominałem o motywach, które skłoniły mnie do założenia tej stronki.
Jest ich kilka. Dziś kolejny z motywów, wydaje mi się dosyć ważny, chociaż
motyw „wisienkę” lub (pewnie dla niektórych tak będzie) „papryczkę chili”
zostawiam sobie na ostatni wpis wstępu. Wtedy sobie pofolguję, choć pewnie
święty młot poprawności zawodowej spadnie na moją głowę…
Ostatnio bardzo dużo wolnych chwil
(wolnych od bezcelowego i chaotycznego robienia 100 rzeczy na raz) poświęcam
osobistej edukacji z dziedziny life coaching’u lub spiritual coaching’u, czyli
po naszemu duchowemu i życiowemu rozwojowi. Książek i materiałów pobranych z
Internetu mam tyle, że spokojnie przez następne 50 lat mam co robić. Dzięki
temu poznaję fajnych i mądrych ludzi, dowiaduje się ciekawych rzeczy i przede
wszystkim odkrywam siebie i swoje możliwości, o których wcześniej nawet nie
śniłem. Chyba dopiero po 40 czuję że zaczynam żyć J , chociaż trochę czasami łupie mnie w
kręgosłupie…
To poznawanie, szukanie,
odkrywanie…, poznawanie ludzi, którzy również szukają tego „czegoś więcej”,
„głębiej”, „dalej” sprawiło, że zauważyłem pewną tendencję w rożnych szkołach
rozwoju osobistego, (przez rozwój osobisty rozumiem tu szeroko rozumiany rozwój
człowieka: duchowy, psychiczny, fizyczny, społeczny, zawodowy, itp.), a
mianowicie odchodzenie od „rodzimych” wartości duchowych i kulturowych w
poszukiwaniu czegoś nowego, egzotycznego, wyjątkowego…, czegoś co odmieni moje
życie, mój stan psychiczny, moje zagubienie i jak za dotknięciem magicznej różdżki
da mi poczucie szczęścia, spełnienia i sensu istnienia. – Mam tu na myśli
przede wszystkim tendencje skierowane w stronę duchowości Wschodu. (Joga,
Reiki, wschodnie techniki medytacji, Tai Chi, a nawet wschodnich sztuk walki,
nie wspomnę już o próbach zagłębiania się w duchowe drogi rozwoju i praktyki Buddyzmu,
Hinduizmu , Taoizmu…itd.)
Niezaprzeczalnie, każda religia,
każda kultura, każda duchowość niesie ze sobą dobre i pożyteczne wartości. Są
one do wykorzystania jeśli sprawiają, że przez to stanę się bardziej
człowiekiem ale z GŁOWĄ!!! – Religie i praktyki Wschodu, to nie tylko
zewnętrzne formy przeżywania duchowości, gesty, postawy, czy nawet praktyki
pozwalające zmieniać świadomość, emocje, uczucia… ale całe systemy
filozoficzne, które dla nas ludzi Zachodu są zupełnie obce, gdyż nie
wychowaliśmy się w tamtej kulturze i mentalności, która od dziecka przenika
człowieka Wschodu.
Dzisiaj moda na Wschód jest oznaką
poszukiwania głębokiej duchowości. Człowiek dostrzega, że to, co proponuje mu
dzisiejszy świat materializmu i konsumpcjonizmu jest dla niego
niewystarczający, że czegoś mu brakuje, czegoś głębszego, transcendentnego.
Samo poszukiwanie nie jest czymś
złym. Stanowi dowód na to, że człowiek intuicyjnie przeczuwa istnienie
wyższego, doskonałego Źródła wszelkiego istnienia i w tym Źródle szuka
odpowiedzi na najważniejsze egzystencjalne pytania i sens swojego życia.
Zainteresowanie innymi religiami jest próbą znalezienia odpowiedzi na prawdziwe
duchowe potrzeby. Jednak z tradycji Wschodu czerpie się najczęściej w sposób
fragmentaryczny i zniekształcony. Dobrze tę sytuację przedstawia o. Jan Andrzej
Kłoczowski, dominikanin i filozof religii:
„Przykładem
może być tutaj zaczerpnięta z hinduizmu i buddyzmu nauka o reinkarnacji. W naszej kulturze koncepcja ta zyskała popularność na
przełomie XIX i XX w. Ludzie postrzegali ją bardzo optymistycznie. Zobaczyli w
niej nadzieję na wieczne życie, cieszyli się, że ich zmarły kotek jest teraz
pieskiem itd. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, że dla ludzi Wschodu
wędrówka dusz to nieszczęście, przekleństwo. Nacisk położony jest w niej nie na
to, że człowiek będzie się wielokrotnie radował życiem, ale że wiele razy
będzie umierał. Zarówno w hinduizmie, jak i buddyzmie szczęściem wcale nie jest
nieskończone życie, ale wyrwanie się z kręgu narodzin i śmierci (sansary),
unicestwienie samego siebie po to, żeby dostąpić wyzwolenia. Zachodnia wizja
reinkarnacji pokazuje, że często według własnego uznania zapożycza się z obcej
tradycji tylko wybrane jej elementy, eklektycznie i naiwnie łączy się rozmaite
wątki przekazów duchowych niczym różne smaki różnych przypraw. Nie wierzę, żeby
w ten sposób można było dojść do czegoś poważnego.” – Polecam ten artykuł.
O zagrożeniach płynących z
bezkrytycznego przyjmowania „egzotycznych” form duchowości, całkowicie obcych
dla naszej kultury Zachodniej, zbudowanej na wartościach chrześcijańskich,
można przeczytać tutaj:
http://www.egzorcyzmy.katolik.pl/index.php/duchowe-zagrozenia-53/291-o-niebezpieczenstwach-wschodu-verlinde
lub bezpośrednio w zakładce: Warto mądrego posłuchać
Nie jestem zwolennikiem
demonizowania wszystkiego, co nie wypływa z ambon kościelnych ale warto
przeczytać o zagrożeniach przede wszystkim duchowych z obcej naszej kulturze i
mentalności duchowości Wschodu.
Powstaje wiec pytanie: Dlaczego ludzie szukają głębi na Wschodzie, a nie w
bardzo bogatej duchowości chrześcijańskiej, dlaczego nie czerpią z ogromnego
bogactwa Ewangelii i nauczania Jezusa, z samej osoby Jezusa, gdzie znaleźć
można odpowiedzi na wszystkie nurtujące pytania, wszelkie potrzebne wskazówki do
rozwoju osobistego a przede wszystkim odnaleźć sens i celowość życia. (UWAGA!
Mówię tu o duchowości chrześcijańskiej a nie Kościele-Instytucji, skądinąd o mocno nie raz wątpliwym autorytecie w
kwestii duchowości…)
Może
dlatego, że często obecna płaszczyzna duchowości, prezentowana w miejscach w
sposób szczególny do tego przeznaczonych , jest dzisiaj płytka, skostniała, nie
otwierająca na głębsze pokłady życia duchowego. Do tego dochodzi czar pewnej
egzotyki; guru mówiący nowe, fascynujące rzeczy wydaje się osobą ciekawszą od
proboszcza z własnej parafii. Być może Kościół ma również trudność ze
znalezieniem odpowiedniego języka przekazu oraz treści, które dotykałyby
realnych potrzeb dzisiejszego człowieka. Papież Franciszek podkreśla często, że
aby moc dzisiaj wiarygodnie głosić Ewangelię, trzeba otworzyć drzwi kościołów
Jezusowi (mocne!!!). Wyjść z pozłacanych prezbiteriów, wyjść na ulice i place,
pójść na „peryferie” Kościoła, tam gdzie realnie jest człowiek ze swoją
codziennością, nie zawsze łatwą i dającą się zamknąć w sztywnych ramach
przepisów i dogmatów.
Zacytuję
tu jeszcze raz o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego, który trafnie zauważa problem:
„Problem chrześcijan
polega dziś na tym, że jesteśmy w sytuacji zagubienia, zatracenia własnych
korzeni, natomiast zainteresowanie religiami Wschodu świadczy o tym, jak bardzo
Europejczycy czy Amerykanie pragną autentycznego pogłębionego życia duchowego.
Nie znajdują jednak duchowych przewodników, wydaje im się, że duszpasterze
chrześcijańscy nie potrafią mówić takim językiem, który by odpowiadał na
duchowe potrzeby, szukają więc gdzie indziej. Tymczasem droga do duchowej głębi
wcale nie wiedzie przez eklektyczne dobieranie różnych elementów obcej religii,
ale przez wejście do środka, czyli pogłębienie własnej tradycji, wiary w Jezusa
Chrystusa. Jest więc wielką sprawą chrześcijaństwa wydobycie tej głębi, która w
nim jest. Mamy cudowne wielkie doświadczenia. Wystarczy zresztą popatrzeć, jak
ludzie spontanicznie szukają, jak bardzo popularne są na przykład sentencje Ojców
Pustyni. Toteż duszpasterze zamiast pomstować na to, że ludzie interesują się
buddyzmem, powinni zabrać się do roboty i pokazać całą głębię chrześcijaństwa.”
„Duszpasterze powinni zaproponować ludziom
drogę do pogłębionego życia wewnętrznego, choćby przez pokazanie im bogactw
form duchowości wypracowanych na przykład przez dominikanów czy karmelitów.
Powinni nie tylko wskazać na pewne
ścieżki duchowego rozwoju, lecz przede wszystkim zadbać o kształtowanie
wrażliwości sakralnej i o rozumienie bogactwa symboliki niesionej przez
liturgię. Konieczne jest także przyłożenie większej wagi do funkcjonowania
małych grup wewnątrz parafii, duszpasterstw akademickich, grup modlitewnych. A
wszystko po to, żeby pokazać, że modlitwa to nie tylko „paciorek”, który odmawiamy
rano i wieczorem, ale że modlitwa jest formą przyjaźni z Bogiem. Chodzi też o
to, żeby takie przykościelne organizacje były oparciem dla każdego, żeby
niedzielna Msza święta przestała być czymś nudnym i niezrozumiałym, a dzięki
współpracy wszystkich, którzy w niej uczestniczą, była głębokim doświadczeniem,
dającym ludziom materiał do pracy duchowej na cały tydzień; parafia powinna być
wspólnotą wspólnot. Trzeba by też przemyśleć sprawę wychowania dzieci i
młodzieży oraz duchowości rodziców. Ważne jest, żeby to nie była tylko
duchowość dominikanów czy karmelitów, ale żeby ci ludzie umieli wypracować
sobie własną drogę rozwoju. Przewodnikiem przecież nie musi być wcale kapłan,
może jakaś pobożna para małżeńska potrafi lepiej poprowadzić modlitwę wspólnoty.
Nie wystarczy dać tzw. świeckim wiernym dziesięciu przykazań i pięciu przykazań
kościelnych – ludzie chcą więcej, i mają do tego prawo.”
W Ewangelii,
w postawach, sposobie bycia, myślenia, nauczania Jezusa odnaleźć mogę odpowiedź
na wszystkie moje pytania, problemy, obawy, dylematy… Tu znajdę wskazówki dla
osobistego rozwoju, drogowskazy na życie… Znajdę DROGĘ, bo Jezus jest drogą. –
Ale nie stanie się to bez wysiłku, bez wyruszenia w DROGĘ, bez pozostawienia
wszystkich moich dotychczasowych przekonań, pewników i zabezpieczeń. Jeżeli
utknę w dziurze gotowych odpowiedzi, pergaminów zapisanych mądrymi
teologicznymi wywodami, stertą niestrawnych dokumentów to być może będę miał
poczucie poprawności ale nigdy nie wyruszę w DROGĘ, nigdy na tej drodze nie
spotkam żywego Jezusa. Nie przeżyję osobistego doświadczenia spotkania z NIM. –
Będę wciąż żył nie swoim życiem, przekonany, że tak właśnie powinno być…
Codziennie
się zmieniam, codziennie budzę się odrobinę inny niż wczoraj, mam inne myśli,
potrzeby, spotykam inne sytuacje i inne przeżywam relacje – dlatego codziennie,
z wytrwałością, pokorą i entuzjazmem muszę ponownie ruszać w DROGĘ, patrząc na
kompas Ewangelii szukać Boga, człowieka, siebie…
Jeden
z moich duchowych przewodników, na początek mojej drogi pozostawił mi radę:
„Spotkanie
Jezusa nie oznacza zdobycia kolejnego z wielu doświadczeń, dodania kolejnego
elementu do krajobrazu naszego życia. Oznacza raczej akceptację faktu, że nasze
spotkanie z Nim spowoduje radykalny przełom w naszych planach, że On zmieni w
naszym życiu wszystko (myśli, mentalność, zachowanie).
Jezus
nie zgadza się być tanim świecidełkiem, wybraną opcją, przedmiotem upodobania –
pobożnym czy intelektualnym – ani nawet sztandarem, za który chwytamy, aby walczyć z domniemanymi nieprzyjaciółmi.
Wierzący,
który naprawdę spotkał Jezusa, zmienia się nie do poznania w stosunku do tego,
kim był wcześniej. I to jest właśnie to nasze „nie do poznania”, pozwalające
szukającym rozpoznać Go albo przynajmniej domyślać się Jego obecności.”
Grazie Alessandro Pronzato!
Na
zakończenie, jeszcze obserwacja z własnego podwórka, spod trzepaka… - czyli o
bezmyślnym małpowaniu innej kultury…
W
czasie mojego kilkuletniego pobytu w Afryce spotkałem pewne osoby, które
kierując się emocjonalnymi potrzebami chwili chciały upodobnić się do
miejscowej ludności… Były to zazwyczaj przedstawicielki płci pięknej, które
zaczęły ubierać się na sposób kobiet afrykańskich, pleść sobie warkoczyki czyli
robić tzw. „tressage”, a nawet nosić na głowach zakupy, jak to robią
afrykańskie panie. – Wyglądało to już samo w sobie dosyć zabawnie i
nienaturalnie, nie pasowało to do ich Zachodniego image. Pewna staruszka,
babcia afrykańska, pomarszczona, przygarbiona spojrzała na nie i powiedziała:
niech spróbują jeść jeden posiłek dziennie, chodzić 10 kilometrów po wodę,
przesiąknąć dymem w afrykańskiej chacie, niech w nocy pogryzą je pchły albo
szczur ugryzie w palec, wtedy dopiero poznają co to afrykańskie życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz