Istnieje
wiele form modlitwy, które z pewnością bardzo bliskie są Bogu. Osobiście bardzo
lubię modlitwę dziękczynienia, modlitwę wstawienniczą, modlitwę uwielbienia.
Modlitwy te wypływają z określonych potrzeb lub stanów ducha. Jednak głęboką
formą modlitwy, która najbardziej pozwala mi zbliżyć się do Boga jest „modlitwa
życiem”. Czym ona rożni się od innych form? Dla mnie osobiście jest ona
wyjątkowym spotkaniem z Bogiem, gdzie staram się stanąć przed moim Stwórcą w
absolutnej prawdzie. Przedstawiam Bogu siebie takim jakim jestem w danej
chwili, z moimi uczuciami, emocjami, radościami, smutkami. Mówię Bogu o swoich
błędach, trudnościach ale również o radościach i wszystkim tym, co dziś udało
mi się osiągnąć. Mówię Mu o ludziach, których spotkałem, o otrzymanym uśmiechu
i dobrym słowie, ale również o relacjach trudnych, gdzie na wierzch wypłynęła
oliwa złości, gniewu, zazdrości, cynizmu, poczucia wyższości; gdzie pojawił się
osąd, krytyka, obmowa…
Aby modlitwa życiem miała sens,
muszę spotkać się w prawdzie z własną rzeczywistością.
Pragnę podzielić się z Wami myślą
jednego z moich ulubionych przewodników duchowych, a mianowicie Anselma Grüna. Mówi on:
„W modlitwie spotykam swoje ciemne
strony: wypartą wściekłość, rozczarowania, zranienia, jakich doznałem w swoim
życiu, strach, niezadowolenie, smutek i samotność. Modlić się, to według mnie
ukazywać Bogu prawdę o sobie. Tylko wówczas, gdy traktuję siebie takim, jakim
jestem, doświadczam w modlitwie pokoju duszy i ciszy. Tego zaś, co ukryję przed
Bogiem, brakuje mi w moim życiu. Nie jestem w stanie poznać Boga, jeśli przedstawiam
Mu jedynie pobożne strony swej osobowości. Jeśli ktoś mi mówi, że nie czuje
obecności Boga, pytam go: A czy czujesz samego siebie? Stań przed Bogiem z
bagażem swoich ciemnych stron, a wówczas, między tobą a Nim nawiąże się
relacja.
Jeśli przedstawiam Bogu wszystko, co
jest we mnie, to czuję, że jestem przez Niego kochany bezwarunkowo. Doświadczam
zbawiennej i kochającej teraźniejszości, która mnie otacza. Bóg mnie nie ocenia
i nie potępia, i w ten sposób uwalnia mnie od mojego własnego, obecnego we mnie
imperatywu osadzania – od nadmiernego, krytycznego superego, które ocenia
wszystko, co we mnie jest.
Modlić się, to znaczy zrezygnować z
jakiegokolwiek osądzania i mieć dziecięcą ufność. Czuję się akceptowany. To
pomaga mi przyjąć samego siebie i uczyć się miłości do siebie. Kiedy czuję się
bezwarunkowo kochany, wówczas ta miłość uzdrawia moje rozdarcia wewnętrzne. Przyjmując
Bożą miłość w zranione miejsca, nie rozdzieram ich wciąż na nowo, lecz je
uzdrawiam. Obecnie istnieje tendencja do nadmiernego, agresywnego stosunku do własnych
ran, do ich analizowania, odkrywania, roztrząsania.
Modlitwa
zaś jest drogą łagodzenia moich ran: obserwuję je, zamiast je rozdrapywać.
Ufam, że zbawcza Miłość je dotknie i przeniknie, a wówczas będę z nich
całkowicie uleczony.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz