O tym, że warto mieć serce
Czasem nie pomagamy innym, ponieważ sądzimy, że to będzie
wymagać strasznych poświęceń. Jezus mówi jednak o prostych uczynkach miłości
względem ciała człowieka, o zaspokojeniu podstawowych potrzeb ludzkich: głodu,
pragnienia, ciepła, schronienia, bliskości.
Sąd Ostateczny - Mt 25, 31-46
Przyjrzyjmy się trochę tej Ewangelii. Linia podziału
między sprawiedliwymi i niesprawiedliwymi nie przebiega między tymi, którzy
wyznawali w życiu wiarę i miłość do Boga, a tymi, którzy w Niego nie wierzyli i
nie kochali Go. Podział jest inny: w jednej grupie są ludzie, którzy widzieli i
miłowali bliźnich, a w drugiej ci, którzy ich zauważali, ale nie kochali. (Albo
widząc ich, udawali, że jednak ich nie widzą). Na końcu okaże się, że w sumie
chodziło o miłość lub jej brak względem Syna Człowieczego. Ale ani
sprawiedliwi, ani niesprawiedliwi nie mieli o tym zielonego pojęcia. Kryterium
oceny ludzkiego postępowania będzie więc jedno: czy okazywałeś współczucie i
miłosierdzie człowiekowi w potrzebie.
Na końcu wszyscy się zdziwimy
Obie grupy są jednak zaskoczone i zmieszane słowami
Sędziego. Nie łapią, o co Mu chodzi. Ich zdziwienie pokazuje, jakby jedni i
drudzy nigdy nie słyszeli o tej Ewangelii, która głosi, że Chrystus jest obecny
w każdym człowieku. Kto wie, czy na końcu świata, którego wielu oczekuje z
niepokojem, nie spotka nas wielka niespodzianka. Może być i tak, że ci, którzy
nie poznali Chrystusa, służyli Mu lepiej niż ci, którzy byli w Kościele. Może
być i tak, że ci drudzy słuchali Ewangelii setki razy, ale się do niej
przyzwyczaili. Byli jak ci, którzy budowali na piasku - słuchali i nie
wypełniali słowa. Nadto szczycili się, że byli chrześcijanami, czując się
lepszymi od niewierzących, celników, grzeszników i tych, co to z Bogiem niewiele
mieli wspólnego i nie chodzili do kościoła.
Co więcej, obie grupy działały w całkowitej niewiedzy, że
czynili lub nie czynili dobra dla
Jezusa. Sprawiedliwi nie mieli religijnej motywacji. Nie czynili też dobra z
lęku przed karą, ani w nadziei nagrody. Po prostu zachowali się tak, jak
przystało na człowieka. Zauważali podstawowe potrzeby bliźnich i próbowali je
zaspokajać tak jak potrafili.
Chrystus nie pyta zebranych, czy chodzili do Kościoła,
czy modlili się, czy studiowali teologię. Nie pyta, czy bronili na ulicach lub
w mediach wartości chrześcijańskich. Nie pyta, czy dostrzegali Go w zachodzie
słońca, pięknie kwiatów i malarstwie. Być może w przypadku chrześcijan Król to
wszystko zakłada.
Ciekawe, że nie zarzuca potępionym popełnienia rażącego zła,
że kradli, zabijali, cudzołożyli, obmawiali. Dlaczego nie wspomina o tej formie
zła? Dlaczego sądzi z zaniedbania dobra i niewrażliwości? Myślę, że ewidentne
zło jest jeszcze wybaczalne. Często popełniamy je w przypływie ludzkiej
słabości, ślepoty, pokiereszowanych uczuć, błędnego osądu. To nas wprawdzie
całkowicie nie usprawiedliwia, ale jednak Jezus modli się na krzyżu:
"Ojcze przebacz im, bo nie wiedzą co czynią". Natomiast obojętność,
znieczulica, zaniedbane dobro, które też jest złem, ale nie rzuca się tak w
oczy, zdaje się być czymś poważniejszym. Tę intuicję potwierdzają również słowa
św. Jakuba apostoła, który powiada, że "będzie to sąd nieubłagany dla
tego, który nie czynił miłosierdzia: miłosierdzie odnosi triumf nad sądem"
(Jk 2,13).
Człowiek jest zdolny do czynienia dobra, pomimo swoich
grzechów i słabości. Gorsze zło popełnia wtedy, gdy może czynić dobro, ale
sobie tę możliwość lekceważy. Niełatwo w to uwierzyć, jeśli, na przykład,
będziemy na okrągło bezkrytycznie oglądać telewizję, gdzie głównie pokazuje się
zło, okrucieństwo, wojny i krew. Tam stawia się przed oczy pesymistyczny obraz
człowieka - ten "prawdziwszy", "realistyczny", "bez
żadnych osłon", czasem wręcz cyniczny. I jest to jedno z wielu ukrytych
zwycięstw diabła w naszym świecie.
Skąd się bierze miłosierdzie?
Dlaczego jednak jedni ludzie okazują wszpółczucie i
pomagają potrzebującym, a drudzy nie? Jezus nie stawia żadnej diagnozy. Jedynie
stwierdza fakt. Możemy jednak zaryzykować próbę jakiejś odpowiedzi.
Być może po prostu im się nie chce. Albo są tak zajęci
sobą, że to uczucie w ogóle się w nich nie rodzi, lub je w sobie tłamszą.
Współczucie względem drugich często rodzi się pod wpływem
doświadczenia własnej biedy materialnej, duchowej, słabości, a nawet grzechu
jako niewoli. Człowiek, który uważa się za samowystarczalnego, albo za
"pobożnego" faryzeusza, któremu przecież nic nie brakuje i jest niemalże chodzącą świętością, będzie
porażony niewrażliwością, otoczy się kokonem, żeby nie poczuć się dotkniętym
ludzką biedą.
Miłosierdzie rodzi się też wtedy, kiedy człowiek
zastanowi się głębiej nad sobą i zobaczy, że jest istotą kruchą, skończoną, jak
trawa na polu, która usycha. Należy do tej samej rodziny ludzkiej. Od nikogo
nie jest lepszy, ani inny. Dlaczego wspieramy ludzi poszkodowanych przez trąby
powietrzne i powodzie? Bo czujemy, że i nam może się coś takiego przytrafić, że
i my kiedyś możemy znaleźć się w podobnej potrzebie. O tym pisali już greccy
tragicy w swoich tragediach. Chcieli budzić w dumnych Ateńczykach współczucie i
lęk na widok nieszczęścia bohaterów sztuki. Uznanie, że jestem kruchym
człowiekiem, to znak pokory, ludzkiej solidarności, uznania własnej zależności.
A tylko człowiek pokorny może okazać miłosierdzie. Zadufany w sobie,
przekonany, że jego żadna bieda nigdy nie spotka, zamyka oczy na potrzeby
innych, nazywając ich przy tym nierobami, darmozjadami, albo uważa, że po
prostu mieli pecha - los tak zrządził, albo jakoś tak się im przytrafiło
nieszczęście.
Ten straszny Bóg
Czasem nie pomagamy innym, ponieważ sądzimy, że to będzie
wymagać strasznych poświęceń. Jezus mówi jednak o prostych uczynkach miłości
względem ciała człowieka, o zaspokojeniu podstawowych potrzeb ludzkich: głodu,
pragnienia, ciepła, schronienia, bliskości człowieka. Kiedy ktoś przyjedzie do
nas w krótszą lub dłuższą gościnę, pierwsze co robimy, to gotujemy wodę na
herbatę lub kawę, częstujemy gościa jedzeniem, pozwalamy mu się umyć, spędzamy
z nim czas, rozmawiamy, w końcu ścielimy łóżko, aby się wyspał. To są ludzkie
gesty, a zarazem, jak mówi Jezus, głęboko ewangeliczne. Nie musimy przecież
uzdrawiać chorych i naprawiać całej biedy świata. Bo to nie leży w naszej mocy.
Zresztą, sam Jezus tego nie uczynił. Inaczej przemienia ten świat. Często
jedyne, co możemy dać, to nasza obecność. Ale to jest bardzo dużo.
Diabeł robi wszystko, by nas przerazić Bogiem, stawić nam
przed oczy bezwzględnego ciemiężyciela. Chce wzbudzić lęk przed Ewangelią i jej
wymaganiami. Jakich ten Bóg wymaga ofiar? Nawrócisz się, a jutro cię ukrzyżują!
Czy będziesz w stanie to znieść? Przecież ty nie dasz rady. Przecież to jest
nieludzki Bóg. Jeśli damy się zwieść tej pokusie, to wówczas przestaniemy
także doceniać wagę drobnych uczynków.
Sparaliżuje nas lęk.
Dzisiejsze słowo Boże zadaje kłam tej pokusie. Czy te
proste uczynki miłosierdzia wymagają nadludzkiego wysiłku, jakichś szczególnych
zdolności, nakładów pieniędzy i czasu? Czy Bóg od razu żąda od nas męczeństwa?
Nie. Świętość zaczyna się od małych rzeczy, a nie od wielkich czynów i dzieł.
Diabeł dąży do tego, żebyśmy w ogóle nawet nie zaczęli.
Podczas Ostatniej Wieczerzy Piotr i pozostali uczniowie
przysięgali, że nigdy nie zwątpią w Chrystusa i oddadzą za Niego życie. Jezus
mówi jednak: "Piotrze, nie rzucaj się, dzisiaj trzy razy się Mnie
wyprzesz". Ale Piotr dalej swoje: "Ależ skąd! Ja nie dam rady? Ty
chyba mnie nie znasz...". Kiedy przychodzą do Ogrójca, Jezus prosi ich,
aby czuwali z Nim godzinę. Ale apostołowie na czele z Piotrem posnęli. Takie z
nich były bohatery. My wcale się od nich nie różnimy. Jezus chce powiedzieć
każdemu: naucz się najpierw czuwać przez godzinę, to może kiedyś będziesz mógł
czynić dla Mnie większe rzeczy.
Miarą jest serce i ciało
Jezus nie mówi, ile mamy drugim dać. Zależy to od naszych
możliwości i wielkości serca. Nie musimy wyszukiwać potrzebujących, wystarczy
zauważać tych, których przynosi nam życie. Trzeba jednak zachować roztropność.
Bo zdarzają się ludzie, którzy rzeczywiście nie chcą pracować, którzy
żebractwo, naciąganie i bezdomność obrali za sposób na życie. Więc nie chodzi
jedynie o tych, którzy żebrzą na ulicach.
Mamy być miłosierni wobec naszych bliskich. Ale nie
tylko. Bliźnim jest każdy, kto jest blisko, w zasięgu ręki, w naszym otoczeniu.
Nie musimy jechać do Afryki, by karmić głodne dzieci, a nawet im możemy czasem
pomóc.
Ile ludzi żyje dzisiaj w samotności, nie mają się do kogo
odezwać. Jeśli kogoś takiego widzisz w swoim sąsiedztwie, to pójdź do niego,
wypij herbatę, może kup, jeśli możesz, jakieś ciastko, posiedź trochę. Może ta
osoba potrzebuje, żeby coś jej kupić, pójść do apteki, czy pomóc jej w
czymkolwiek innym.
A może twoje dziecko, mamo lub tato, usiłuje ci coś
ważnego powiedzieć od kilku tygodni lub dni, a ty nie masz czasu, bo ciągle
jesteś w biegu? A jeśli stać cię na więcej, to możesz wspomóc różne akcje,
które co rusz dzieją się w Kościele i w społeczeństwie. Masz wiele możliwości,
aby podzielić się sobą. Nawet jeśli nie masz pieniędzy, to przynajmniej możesz
dla kogoś być, chociaż przez chwilę. Wystarczy się tylko dobrze rozejrzeć wokół
siebie.
Wielu rzeczy nie widać, a są
Od pewnego czasu w Polsce w okresie Adwentu organizowana
jest akcja "Szlachetna Paczka", podczas której ludzie robią paczki
dla ubogich rodzin. Parę lat temu włączyłem się w tę akcję razem ze studentami
w Opolu. Najpierw trzeba było wyszukać uboższe rodziny w okolicy, zrobić z nimi
wywiad, czego im brak. Co nas wówczas zdziwiło?
Że największe ubóstwo w naszym kraju jest niewidoczne.
Wielu ludzi wstydzi się swojej biedy. Nie wyjdą na ulicę żebrać. My ich często
nie widzimy. To nie jest tak, że bieda wypływa tylko z patologii, alkoholizmu i
lenistwa. Często ludzie naprawdę żyją w trudnych warunkach, pomimo
najszczerszych chęci i woli do pracy. Nie zapomnę radości dzieci, że będą miały
cukier do herbaty, ciepłe buty lub skarpety, mleko z miodem. Niewiele trzeba
było, żeby sprawić im radość.
Dlatego i w naszym wypadku wystarczy, że podzielimy się
tym, kim jesteśmy i co mamy. Okażemy się w ten sposób ludźmi, następnie uczniami
Chrystusa, którzy aktywnie na Niego czekają i swoim życiem głoszą Jego obecność
w tym świecie. Wtedy żadne końce świata nie będą dla nas straszne.
Ks. Dariusz Piórkowski SJ
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,798,o-tym-ze-warto-miec-serce.html
O tym, że warto mieć serce
Czasem nie pomagamy innym, ponieważ sądzimy, że to będzie
wymagać strasznych poświęceń. Jezus mówi jednak o prostych uczynkach miłości
względem ciała człowieka, o zaspokojeniu podstawowych potrzeb ludzkich: głodu,
pragnienia, ciepła, schronienia, bliskości.
Sąd Ostateczny - Mt 25, 31-46
Przyjrzyjmy się trochę tej Ewangelii. Linia podziału
między sprawiedliwymi i niesprawiedliwymi nie przebiega między tymi, którzy
wyznawali w życiu wiarę i miłość do Boga, a tymi, którzy w Niego nie wierzyli i
nie kochali Go. Podział jest inny: w jednej grupie są ludzie, którzy widzieli i
miłowali bliźnich, a w drugiej ci, którzy ich zauważali, ale nie kochali. (Albo
widząc ich, udawali, że jednak ich nie widzą). Na końcu okaże się, że w sumie
chodziło o miłość lub jej brak względem Syna Człowieczego. Ale ani
sprawiedliwi, ani niesprawiedliwi nie mieli o tym zielonego pojęcia. Kryterium
oceny ludzkiego postępowania będzie więc jedno: czy okazywałeś współczucie i
miłosierdzie człowiekowi w potrzebie.
Na końcu wszyscy się zdziwimy
Obie grupy są jednak zaskoczone i zmieszane słowami
Sędziego. Nie łapią, o co Mu chodzi. Ich zdziwienie pokazuje, jakby jedni i
drudzy nigdy nie słyszeli o tej Ewangelii, która głosi, że Chrystus jest obecny
w każdym człowieku. Kto wie, czy na końcu świata, którego wielu oczekuje z
niepokojem, nie spotka nas wielka niespodzianka. Może być i tak, że ci, którzy
nie poznali Chrystusa, służyli Mu lepiej niż ci, którzy byli w Kościele. Może
być i tak, że ci drudzy słuchali Ewangelii setki razy, ale się do niej
przyzwyczaili. Byli jak ci, którzy budowali na piasku - słuchali i nie
wypełniali słowa. Nadto szczycili się, że byli chrześcijanami, czując się
lepszymi od niewierzących, celników, grzeszników i tych, co to z Bogiem niewiele
mieli wspólnego i nie chodzili do kościoła.
Co więcej, obie grupy działały w całkowitej niewiedzy, że
czynili lub nie czynili dobra dla
Jezusa. Sprawiedliwi nie mieli religijnej motywacji. Nie czynili też dobra z
lęku przed karą, ani w nadziei nagrody. Po prostu zachowali się tak, jak
przystało na człowieka. Zauważali podstawowe potrzeby bliźnich i próbowali je
zaspokajać tak jak potrafili.
Chrystus nie pyta zebranych, czy chodzili do Kościoła,
czy modlili się, czy studiowali teologię. Nie pyta, czy bronili na ulicach lub
w mediach wartości chrześcijańskich. Nie pyta, czy dostrzegali Go w zachodzie
słońca, pięknie kwiatów i malarstwie. Być może w przypadku chrześcijan Król to
wszystko zakłada.
Ciekawe, że nie zarzuca potępionym popełnienia rażącego zła,
że kradli, zabijali, cudzołożyli, obmawiali. Dlaczego nie wspomina o tej formie
zła? Dlaczego sądzi z zaniedbania dobra i niewrażliwości? Myślę, że ewidentne
zło jest jeszcze wybaczalne. Często popełniamy je w przypływie ludzkiej
słabości, ślepoty, pokiereszowanych uczuć, błędnego osądu. To nas wprawdzie
całkowicie nie usprawiedliwia, ale jednak Jezus modli się na krzyżu:
"Ojcze przebacz im, bo nie wiedzą co czynią". Natomiast obojętność,
znieczulica, zaniedbane dobro, które też jest złem, ale nie rzuca się tak w
oczy, zdaje się być czymś poważniejszym. Tę intuicję potwierdzają również słowa
św. Jakuba apostoła, który powiada, że "będzie to sąd nieubłagany dla
tego, który nie czynił miłosierdzia: miłosierdzie odnosi triumf nad sądem"
(Jk 2,13).
Człowiek jest zdolny do czynienia dobra, pomimo swoich
grzechów i słabości. Gorsze zło popełnia wtedy, gdy może czynić dobro, ale
sobie tę możliwość lekceważy. Niełatwo w to uwierzyć, jeśli, na przykład,
będziemy na okrągło bezkrytycznie oglądać telewizję, gdzie głównie pokazuje się
zło, okrucieństwo, wojny i krew. Tam stawia się przed oczy pesymistyczny obraz
człowieka - ten "prawdziwszy", "realistyczny", "bez
żadnych osłon", czasem wręcz cyniczny. I jest to jedno z wielu ukrytych
zwycięstw diabła w naszym świecie.
Skąd się bierze miłosierdzie?
Dlaczego jednak jedni ludzie okazują wszpółczucie i
pomagają potrzebującym, a drudzy nie? Jezus nie stawia żadnej diagnozy. Jedynie
stwierdza fakt. Możemy jednak zaryzykować próbę jakiejś odpowiedzi.
Być może po prostu im się nie chce. Albo są tak zajęci
sobą, że to uczucie w ogóle się w nich nie rodzi, lub je w sobie tłamszą.
Współczucie względem drugich często rodzi się pod wpływem
doświadczenia własnej biedy materialnej, duchowej, słabości, a nawet grzechu
jako niewoli. Człowiek, który uważa się za samowystarczalnego, albo za
"pobożnego" faryzeusza, któremu przecież nic nie brakuje i jest niemalże chodzącą świętością, będzie
porażony niewrażliwością, otoczy się kokonem, żeby nie poczuć się dotkniętym
ludzką biedą.
Miłosierdzie rodzi się też wtedy, kiedy człowiek
zastanowi się głębiej nad sobą i zobaczy, że jest istotą kruchą, skończoną, jak
trawa na polu, która usycha. Należy do tej samej rodziny ludzkiej. Od nikogo
nie jest lepszy, ani inny. Dlaczego wspieramy ludzi poszkodowanych przez trąby
powietrzne i powodzie? Bo czujemy, że i nam może się coś takiego przytrafić, że
i my kiedyś możemy znaleźć się w podobnej potrzebie. O tym pisali już greccy
tragicy w swoich tragediach. Chcieli budzić w dumnych Ateńczykach współczucie i
lęk na widok nieszczęścia bohaterów sztuki. Uznanie, że jestem kruchym
człowiekiem, to znak pokory, ludzkiej solidarności, uznania własnej zależności.
A tylko człowiek pokorny może okazać miłosierdzie. Zadufany w sobie,
przekonany, że jego żadna bieda nigdy nie spotka, zamyka oczy na potrzeby
innych, nazywając ich przy tym nierobami, darmozjadami, albo uważa, że po
prostu mieli pecha - los tak zrządził, albo jakoś tak się im przytrafiło
nieszczęście.
Ten straszny Bóg
Czasem nie pomagamy innym, ponieważ sądzimy, że to będzie
wymagać strasznych poświęceń. Jezus mówi jednak o prostych uczynkach miłości
względem ciała człowieka, o zaspokojeniu podstawowych potrzeb ludzkich: głodu,
pragnienia, ciepła, schronienia, bliskości człowieka. Kiedy ktoś przyjedzie do
nas w krótszą lub dłuższą gościnę, pierwsze co robimy, to gotujemy wodę na
herbatę lub kawę, częstujemy gościa jedzeniem, pozwalamy mu się umyć, spędzamy
z nim czas, rozmawiamy, w końcu ścielimy łóżko, aby się wyspał. To są ludzkie
gesty, a zarazem, jak mówi Jezus, głęboko ewangeliczne. Nie musimy przecież
uzdrawiać chorych i naprawiać całej biedy świata. Bo to nie leży w naszej mocy.
Zresztą, sam Jezus tego nie uczynił. Inaczej przemienia ten świat. Często
jedyne, co możemy dać, to nasza obecność. Ale to jest bardzo dużo.
Diabeł robi wszystko, by nas przerazić Bogiem, stawić nam
przed oczy bezwzględnego ciemiężyciela. Chce wzbudzić lęk przed Ewangelią i jej
wymaganiami. Jakich ten Bóg wymaga ofiar? Nawrócisz się, a jutro cię ukrzyżują!
Czy będziesz w stanie to znieść? Przecież ty nie dasz rady. Przecież to jest
nieludzki Bóg. Jeśli damy się zwieść tej pokusie, to wówczas przestaniemy
także doceniać wagę drobnych uczynków.
Sparaliżuje nas lęk.
Dzisiejsze słowo Boże zadaje kłam tej pokusie. Czy te
proste uczynki miłosierdzia wymagają nadludzkiego wysiłku, jakichś szczególnych
zdolności, nakładów pieniędzy i czasu? Czy Bóg od razu żąda od nas męczeństwa?
Nie. Świętość zaczyna się od małych rzeczy, a nie od wielkich czynów i dzieł.
Diabeł dąży do tego, żebyśmy w ogóle nawet nie zaczęli.
Podczas Ostatniej Wieczerzy Piotr i pozostali uczniowie
przysięgali, że nigdy nie zwątpią w Chrystusa i oddadzą za Niego życie. Jezus
mówi jednak: "Piotrze, nie rzucaj się, dzisiaj trzy razy się Mnie
wyprzesz". Ale Piotr dalej swoje: "Ależ skąd! Ja nie dam rady? Ty
chyba mnie nie znasz...". Kiedy przychodzą do Ogrójca, Jezus prosi ich,
aby czuwali z Nim godzinę. Ale apostołowie na czele z Piotrem posnęli. Takie z
nich były bohatery. My wcale się od nich nie różnimy. Jezus chce powiedzieć
każdemu: naucz się najpierw czuwać przez godzinę, to może kiedyś będziesz mógł
czynić dla Mnie większe rzeczy.
Miarą jest serce i ciało
Jezus nie mówi, ile mamy drugim dać. Zależy to od naszych
możliwości i wielkości serca. Nie musimy wyszukiwać potrzebujących, wystarczy
zauważać tych, których przynosi nam życie. Trzeba jednak zachować roztropność.
Bo zdarzają się ludzie, którzy rzeczywiście nie chcą pracować, którzy
żebractwo, naciąganie i bezdomność obrali za sposób na życie. Więc nie chodzi
jedynie o tych, którzy żebrzą na ulicach.
Mamy być miłosierni wobec naszych bliskich. Ale nie
tylko. Bliźnim jest każdy, kto jest blisko, w zasięgu ręki, w naszym otoczeniu.
Nie musimy jechać do Afryki, by karmić głodne dzieci, a nawet im możemy czasem
pomóc.
Ile ludzi żyje dzisiaj w samotności, nie mają się do kogo
odezwać. Jeśli kogoś takiego widzisz w swoim sąsiedztwie, to pójdź do niego,
wypij herbatę, może kup, jeśli możesz, jakieś ciastko, posiedź trochę. Może ta
osoba potrzebuje, żeby coś jej kupić, pójść do apteki, czy pomóc jej w
czymkolwiek innym.
A może twoje dziecko, mamo lub tato, usiłuje ci coś
ważnego powiedzieć od kilku tygodni lub dni, a ty nie masz czasu, bo ciągle
jesteś w biegu? A jeśli stać cię na więcej, to możesz wspomóc różne akcje,
które co rusz dzieją się w Kościele i w społeczeństwie. Masz wiele możliwości,
aby podzielić się sobą. Nawet jeśli nie masz pieniędzy, to przynajmniej możesz
dla kogoś być, chociaż przez chwilę. Wystarczy się tylko dobrze rozejrzeć wokół
siebie.
Wielu rzeczy nie widać, a są
Od pewnego czasu w Polsce w okresie Adwentu organizowana
jest akcja "Szlachetna Paczka", podczas której ludzie robią paczki
dla ubogich rodzin. Parę lat temu włączyłem się w tę akcję razem ze studentami
w Opolu. Najpierw trzeba było wyszukać uboższe rodziny w okolicy, zrobić z nimi
wywiad, czego im brak. Co nas wówczas zdziwiło?
Że największe ubóstwo w naszym kraju jest niewidoczne.
Wielu ludzi wstydzi się swojej biedy. Nie wyjdą na ulicę żebrać. My ich często
nie widzimy. To nie jest tak, że bieda wypływa tylko z patologii, alkoholizmu i
lenistwa. Często ludzie naprawdę żyją w trudnych warunkach, pomimo
najszczerszych chęci i woli do pracy. Nie zapomnę radości dzieci, że będą miały
cukier do herbaty, ciepłe buty lub skarpety, mleko z miodem. Niewiele trzeba
było, żeby sprawić im radość.
Dlatego i w naszym wypadku wystarczy, że podzielimy się
tym, kim jesteśmy i co mamy. Okażemy się w ten sposób ludźmi, następnie uczniami
Chrystusa, którzy aktywnie na Niego czekają i swoim życiem głoszą Jego obecność
w tym świecie. Wtedy żadne końce świata nie będą dla nas straszne.
Ks. Dariusz Piórkowski SJ
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,798,o-tym-ze-warto-miec-serce.html
O nawróceniu...
NAWRÓCIĆ SIĘ TO NAUCZYĆ SIĘ KOCHAĆ
1.
Czy potrzebujemy nawrócenia?
Każdy człowiek pragnie być szczęśliwym
i czuć się bezpiecznie. Chce być radosnym i mieć spokojne sumienie. Mimo to
nikt z nas nie jest w pełni szczęśliwy. Nikt z nas nie jest całkowicie
usatysfakcjonowany swoją sytuacją życiową ani własnym postępowaniem.
Przeciwnie, wielu ludzi przeżywa bolesne niepokoje i wyrzuty sumienia. Wiele
osób doświadcza dramatycznych konfliktów z drugim człowiekiem, z samym sobą a
nawet z Bogiem. Człowiek jest jedyną istotą na tej ziemi, która potrafi
wyrządzić krzywdę nie tylko innym ale także samemu sobie. Potrafi doprowadzić
samego siebie do uzależnień, do zaburzeń psychicznych, do stanów samobójczych.
Potrafi postępować wbrew sumieniu. Potrafi czynić zło, którego nie chce,
zamiast dobra, za którym tęskni. Potrafi samego siebie wprowadzić w błąd,
oszukać, unieszczęśliwić. Żyjemy w świecie, który porównać można do podłogi,
przechylonej w kierunku zła. Albo do sytuacji pasażerów na tonącym Titanicu,
którego burta na tyle się już przechyliła, że łatwo jest z niej spaść i utonąć
w lodowatej wodzie a trudno utrzymać się na pokładzie i uratować własne życie i
własną przyszłość.
Ta bolesna sytuacja egzystencjalna
towarzyszy człowiekowi w całej jego historii i jest związana z tajemnicą
grzechu pierworodnego. Pismo Święte wyjaśnia, że istotą tego pierwszego grzechu
było zerwanie owocu z drzewa poznania dobra i zła (por. Rdz 2,17). Grzech
pierworodny polegał na uwierzeniu, że człowiek potrafi własną mocą odróżnić
dobro od zła, że nie musi ani słuchać Boga ani obserwować życia, aby określić
to, co jest dla niego dobre. Okazało się jednak, że własną mocą człowiek
potrafi czynić zło, zamiast odróżniać to, co go rozwija i uszczęśliwia, od
tego, co go niszczy i co odbiera mu radość życia. Grzech pierworodny to
pierwsza ucieczka człowieka od rzeczywistości w świat miłych złudzeń i
subiektywnych przekonań. Skutkiem grzechu pierworodnego był lęk człowieka wobec
Boga i ukrywanie się przed Nim a także zerwanie przyjaźni z samym sobą i z
innymi ludźmi.
Kolejne pokolenia ludzi nie ponoszą
winy związanej z grzechem pierworodnym. Ponoszą jednak konsekwencje tego
grzechu. Człowiek jest bowiem istotą społeczną i postawa jednych ludzi -
zarówno pozytywna jak i negatywna - wpływa na sytuację życiową innych,
zwłaszcza w najbliższym otoczeniu. Każde dziecko, które przychodzi na ten
świat, znajduje się w sytuacji zagrożenia, gdyż boryka się z bolesnymi
konsekwencjami grzechu pierworodnego a także z konsekwencjami grzechów kolejnych
pokoleń. To dziedzictwo grzechu powoduje aż takie zranienie ludzkiej wolności i
świadomości, że łatwiej czynimy zło, którego nie chcemy, niż dobro, którego
pragniemy. Do sumy zła, obecnego na tym świecie bez naszej winy, dodajemy nasze
osobiste grzechy i słabości. Czasami powtarzamy wręcz dramat grzechu
pierworodnego. Dzieje się tak za każdym razem, gdy - popełniając jakiś grzech -
próbujemy przekonać samych siebie, że nie czynimy nic złego. W takiej sytuacji
raz jeszcze sięgamy po zatruty owoc z drzewa poznania dobra i zła. Odbieramy
sobie wtedy szansę na nawrócenie i na nową przyszłość. Żyjemy w czasach, w
których tego typu postawa charakteryzuje wiele osób a nawet całych środowisk.
Typowym przejawem powtarzania błędu pierworodnego jest przekonanie, że wszystko
należy tolerować, że każdy rodzaj postępowania jest równie dobrą alternatywą,
że człowiek powinien kierować się swoimi subiektywnymi poglądami i ocenami.
Naturalną konsekwencją każdego zła i
grzechu jest cierpienie. Im częściej przekraczamy przykazania Boże i zacieramy
różnicę między dobrem a złem, tym większą krzywdę wyrządzamy sobie i innym, tym
boleśniejsze są nasze myśli i przeżycia. Natomiast radość i nadzieja jest
owocem świętości, jest owocem życia w przyjaźni z Bogiem, z samym sobą i z
drugim człowiekiem. Chrystus wzywa nas do nawrócenia właśnie dlatego, aby Jego
radość była w nas i aby nasza radość mogła być pełna (por. J 15, 11).
2.
Typowe trudności w nawróceniu
Istnieje kilka typowych postaw, które
utrudniają czy wręcz uniemożliwiają proces nawrócenia. Pierwszą z takich postaw
jest lekceważenie własnych grzechów i słabości. Człowiek ma z reguły tendencję
do wyolbrzymiania cudzych słabości i do pomniejszania swoich własnych. Widzimy
drzazgę w oku brata a nie widzimy belki w naszym własnym oku. Lekceważymy
grzechy i słabości, które rzeczywiście mogą nie być bardzo wielkie, ale które
mogą skutecznie zaburzyć nasze więzi z innymi ludźmi oraz mogą stać się źródłem
konfliktów, napięć i cierpienia. Przykładem takich - zdawałoby się - drobnych
grzechów i słabości może być plotkowanie, stałe narzekanie na kogoś lub na coś,
przesadna podejrzliwość, agresywność w słowach i zachowaniach, wygodnictwo,
patrzenie na życie i świat wyłącznie z własnej perspektywy, itp. Dopóki nie
uznamy faktu, że jakość życia zależy głównie od naszych codziennych postaw w
drobnych sprawach i że nie możemy lekceważyć naszych małych słabości i
grzechów, dopóty blokujemy sobie szansę na nawrócenie i na większą radość w
naszym życiu.
Drugą typową przeszkodą w nawróceniu
jest porównywanie samego siebie z innymi ludźmi. Porównywanie siebie z innymi
ma bowiem z reguły na celu ucieczkę od prawdy o sobie albo usprawiedliwianie
własnych grzechów i słabości. W kontekście rachunku sumienia i potrzeby
nawrócenia porównujemy się najczęściej z ludźmi, których uznajemy za gorszych
od siebie. Wpadamy wtedy w kilka pułapek. Po pierwsze, osądzamy moralnie innych
ludzi. Osądzamy nie tylko ich zachowania zewnętrzne ale także ich wewnętrzne
motywy działania, ich stopień świadomości i wolności, ich sumienia. A takiej
oceny może dokonywać jedynie Bóg, bo tylko On zna serce człowieka. Po drugie,
robiąc sobie rachunek sumienia nie porównujemy się zwykle z Chrystusem czy z
tymi ludźmi, którzy potrafią Go naśladować w sposób wierny i ofiarny. Nie
porównujemy się na ogół z postawą Ojca Świętego czy Matki Teresy z Kalkuty, aby
się mobilizować i zmieniać, lecz raczej z postawą tych, których uznamy za
gorszych od nas, aby unikać stawiania sobie wymagań i aby uspokoić nasze
sumienie. Ale przecież znalezienie choćby jednego człowieka, który wydaje się
nam gorszy od nas samych, nie sprawi, że nasze postępowanie jest właściwe.
Szczęście nie płynie z tego, że ktoś - w mojej opinii - jest gorszy ode mnie,
lecz z tego, że ja naśladuję Chrystusa, że kieruję się Jego miłością i prawdą.
Po trzecie, porównując się z innymi zaczynamy przemianę i naprawę świata od
żądania, by inni ludzie się nawrócili. Tymczasem każdy z nas jest
odpowiedzialny najpierw za siebie a nie za postawę innych ludzi. Każdy
chrześcijanin jest zobowiązany do podjęcia wysiłku osobistego nawrócenia zanim
będzie próbował pomagać innym, by się nawrócili. Tylko przemieniając samego
siebie według wskazań Ewangelii, można przyczynić się do przemiany oblicza tej
ziemi.
Ostatnią z typowych przeszkód w
nawróceniu jest przekonanie danego człowieka, że nie może on już się zmienić.
Taki człowiek nie neguje i nie lekceważy zwykle swoich grzechów i słabości. Nie
porównuje się z innymi ludźmi, aby szukać gorszych od siebie i aby
usprawiedliwiać własne słabości. Ale - uznając własne grzechy - mówi sobie i
innym, że już taki jest i że nic na to nie poradzi. Wbrew pozorom nie jest to
postawa pokory lecz przejaw wygodnictwa i egoizmu. Taki człowiek deklaruje
bowiem pośrednio, że nie podejmie żadnego wysiłku przemiany i że nie zrobi nic,
aby zerwać z dotychczasową postawą. Tymczasem nie jest prawdą to, że w
określonej sytuacji człowiek nie może się już zmienić i że nie może mieć nowej
przyszłości. Tylko w świecie rzeczy bywają procesy nieodwracalne. Nie można np.
odzyskać stłuczonego kryształu czy spalonego przedmiotu. W świecie ludzkim
natomiast - poza zupełnie skrajnymi przypadkami - nie ma sytuacji
nieodwracalnych. Od dziesięciu lat pracuję z ludźmi uzależnionymi i wiem, że
współpracując z łaską Bożą i stawiając sobie twarde wymagania, część z tych
ludzi całkowicie zmieniła swoje życie. Nierzadko po kilkudziesięciu latach
wyrządzania ogromnych krzywd sobie i bliskim. Prawdą jest, że niemal każdy z
nas może powiedzieć, iż trudno jest mu zmienić określone postawy i zachowania.
Ale nikt z nas nie powinien twierdzić, że już nie potrafi się zmienić i że nie
może mieć nowej przyszłości.
3.
Kryteria nawrócenia
Gdy uda się nam uniknąć wyżej
opisanych pułapek, które blokują nawrócenie, to każdy z nas ma szansę uznać oczywisty
fakt, że jest człowiekiem grzesznym i że potrzebuje nawrócenia. Pojawia się
wtedy pytanie o to, z czego mamy się rozliczać oraz jakie są kryteria
nawrócenia. Tradycyjnie przyjmuje się, że nawrócić się to zrobić sobie szczery
rachunek sumienia, to żałować za popełnione grzechy, aby się od nich uwolnić i
aby więcej do nich nie powracać. Tymczasem prawdziwe nawrócenie to coś znacznie
więcej niż tylko odwrócenie się od zła. Chrystus w sposób zupełnie jednoznaczny
wyjaśnia nam, że na końcu czasów sądzeni będziemy z miłości. Przypomnijmy sobie
słowa Jezusa, które powinny stać się dla nas ostatecznym kryterium nawrócenia.
Do ludzi potępionych Chrystus mówi: Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień
wieczny (Mt 25, 41). Ale nie mówi im: idźcie precz, bo jesteście grzesznikami.
Ci, którzy idą do nieba - poza Matką Bożą - są przecież także grzesznikami.
Chrystus wyjaśnia potępionym, że są skazani na ogień wieczny, bo byłem głodny,
a nie daliście Mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście Mi pić; byłem przybyszem,
a nie przyjęliście Mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście Mnie; byłem chory i
w więzieniu, a nie odwiedziliście Mnie (Mt 25, 42-3). Los potępionych jest
zatem konsekwencją faktu, że nie nauczyli się kochać. I to tak kochać, jak
Chrystus nas pierwszy pokochał: miłością bezwarunkową i ofiarną, miłością
skierowaną do tych, którzy nie mogli nam odpłacić za naszą miłość, bo byli
biedni, obcy, uwięzieni czy chorzy.
Do ludzi po prawej stronie Chrystus
nie mówi, iż idą do nieba, gdyż są bez grzechu. Wtedy bowiem w niebie byłaby
tylko Maryja - jedyna osoba w historii ludzkości wolna od wszelkiego grzechu.
Ludziom zbawionym Chrystus wyjaśnia, że idą do nieba dlatego, że nauczyli się
kochać (por. Mt 25, 35-40). Można sobie wyobrazić, że w czasie sądu ostatecznego
ktoś z ludzi po lewej stronie krzyknie: Panie Boże, to chyba jakaś pomyłka, bo
wśród ludzi idących do nieba widzę mojego sąsiada, który był publicznym
grzesznikiem! Wtedy Bóg odpowie mu: masz rację, człowieku. Twój sąsiad miał na
sumieniu poważne grzechy. Ale on potrafił się nawrócić i w którymś momencie
swojej historii nauczył się kochać. Idzie zatem do nieba. A ty rzeczywiście nie
masz na sumieniu tak wielkich grzechów jak on, ale do końca życia nie nauczyłeś
się kochać. Nie możesz więc wejść do nieba, bo niebo jest wspólnotą osób, które
nauczyły się kochać.
Chrystus nie pozostawia nam
wątpliwości, że przy końcu życia będziemy sądzeni z miłości. Być może ktoś
powie, że stawia On nam zbyt wysokie wymagania. Czyż do zbawienia nie powinno
wystarczyć to, iż powstrzymujemy się od czynienia zła i od popełniania
grzechów? Otóż Chrystus ma rację, gdy wymaga od nas miłości, gdyż wie On, iż
jedynym sposobem, by nie czynić zła, jest czynienie dobra. Jedyny sposób na to,
by nie grzeszyć, to nauczyć się kochać. Oczywiście nawrócenie wymaga
rozrachunku z grzeszną przeszłością. Wymaga żalu i odwrócenia się od zła. Ale
jest to jedynie punkt wyjścia a nie punkt dojścia. Jest to środek a nie
ostateczny cel pracy nad sobą. Człowiek, który się nawraca, powinien najpierw zapytać
samego siebie, czy powstrzymywał się od czynienia zła: czy nie ubóstwiał
jakichś rzeczy czy osób, czy nie stawiał ich w miejsce Boga, czy nie zabijał,
nie cudzołożył, nie kłamał, nie kradł, czy nie wyrządzał krzywdy rodzicom i
innym ludziom. Od tych pytań trzeba zacząć proces nawrócenia. Ale na tego typu
pytaniach nie można poprzestać.
Człowiek, który nawraca się według
kryteriów i wymagań Ewangelii, musi postawić sobie jeszcze trudniejsze pytania:
czy czyniłem innym to, co chciałem, by oni mi czynili; czy nad moim gniewem nie
zachodziło słońce; czy przebaczałem cierpliwie; czy kochałem nawet
nieprzyjaciół; czy naśladowałem słowa i czyny Jezusa; czy ludzie, którzy
obserwowali moje życie, mogli dziękować za nie Bogu, który jest w niebie?
4.
Jakie postanowienie poprawy?
W świetle opisu sądu ostatecznego jest
oczywiste, że nasze postanowienie poprawy nie może ograniczać się do żalu za
grzechy i do odwrócenia się od zła. To byłoby jedynie postanowienie negatywne,
a więc zbyt małe, byśmy rzeczywiście mogli przemienić nasze życie i znaleźć się
po stronie zbawionych. Skoro zło zwycięża się jedynie dobrem i skoro sądzeni
będziemy z miłości, to nawrócenie oznacza czynienie dobra oraz uczenie się
miłości. Nawrócić się to naśladować Chrystusa, to nauczyć się kochać w sposób
odpowiedzialny, dojrzały i ofiarny - tak, jak On pierwszy nas pokochał.
Sprawdzianem nawrócenia trwałego i zgodnego z duchem Ewangelii jest podjęcie
postanowień pozytywnych i konkretnych. Popatrzmy na kilka typowych przykładów w
tym względzie
Jeśli ktoś postanawia, że nie będzie
już odtąd plotkował, to takiego postanowienia nie uda się mu prawdopodobnie
zrealizować. Postanowił bowiem, że nie będzie czynił zła, a to jest stanowczo
zbyt mało, aby się nawrócić. Jedynym sposobem, by nie mówić źle o innych
ludziach i by nie plotkować, jest nauczyć się mówić o nich z życzliwością i
przyjaźnią. Jeśli się tego nie nauczymy, to znowu będziemy krzywdzić bliźnich
naszą mową i naszymi osądami. Jeśli zatem ktoś krzywdził innych obmową,
podejrzeniami czy oszczerstwami, to powinien postanowić, że będzie się
posługiwał mową w sposób odpowiedzialny i z miłością. Nie oznacza to, że mamy
być naiwni i widzieć wszędzie jedynie dobro. Znaczy to natomiast, że gdy
dostrzegamy błędy w zachowaniu danej osoby, to nie mówimy o tym do innych, lecz
w cztery oczy mówimy o tym samemu zainteresowanemu. I czynimy to z przyjaźnią,
szacunkiem i cierpliwością, aby dać mu szansę na przyjęcie naszej uwagi.
A oto przykład osoby, która nadużywa
alkoholu. W takiej sytuacji człowiek, który pragnie zmienić swoje życie,
postanawia najczęściej, że już nie będzie nadużywał alkoholu. Zwykle nie
dochowa wierności takiemu postanowieniu, bo zdecydował się na zbyt mało.
Nadużywanie alkoholu przez dorosłych czy sięganie po alkohol w wieku rozwojowym
nie jest bowiem zjawiskiem przypadkowym. Jest jedną z konsekwencji kryzysu
życia i kryzysu więzi z samym sobą, z Bogiem i z drugim człowiekiem. Często
jest też przejawem choroby alkoholowej. Człowiek nadużywający alkoholu powinien
postanowić, że już nigdy nie będzie sięgał po alkohol, skoro dotąd nie umiał
posługiwać się nim w sposób odpowiedzialny, a więc w symbolicznych jedynie
ilościach. Ale i takie postanowienie byłoby niewystarczające. Skoro sięganie po
alkohol jest jednym ze skutków i przejawów kryzysu życia, to w takiej sytuacji
człowiek powinien postanowić, że gruntownie zmieni swoje postępowanie w życiu
osobistym, rodzinnym, zawodowym, towarzyskim w taki sposób, aby doświadczyć
prawdziwej radości i pokoju sumienia, aby odzyskać przyjaźń z Bogiem i ludźmi,
aby rozwiązywać swoje trudności własną mocą, bez sięgania po substancje
chemiczne, które zniekształcają myślenie i emocje. Jedynym sposobem, by nie żyć
w pijaństwie czy alkoholizmie, jest uczenie się radosnego i szlachetnego życia
na trzeźwo.
Kolejny przykład to sytuacja
człowieka, który kłamie. Nawrócenie w takiej sytuacji nie może ograniczać się
do postanowienia, by już więcej nie kłamać. Jedynym bowiem sposobem, by nie
kłamać, jest mówienie prawdy. Skłonność do kłamstwa - podobnie jak nadużywanie
alkoholu - nie jest zachowaniem przypadkowym. Jest konsekwencją nieuczciwego
postępowania, które dany człowiek chce ukryć lub usprawiedliwić. Rzeczywiste
uwolnienie się od kłamstw jest możliwe tylko wtedy, gdy dana osoba postanowi
postępować tak szlachetnie we wszystkich sferach swojego życia, by nie mieć
potrzeby ukrywania czy usprawiedliwiania własnych błędów.
Ostatni przykład dotyczy osoby, która
boryka się z grzechami w dziedzinie seksualności. W takiej sytuacji nie
wystarczy postanowić, że nie będzie się już do tych grzechów wracało. To byłoby
zbyt małe postanowienie. Trudności z własną seksualnością są bowiem jedną z
konsekwencji zaburzonych więzi z samym sobą lub z innymi ludźmi. Tam, gdzie
brakuje dojrzałej miłości i pogłębionej radości, tam seksualność staje się dla
człowieka chorobliwie atrakcyjna, a to prowadzi do zachowań moralnie
zaburzonych oraz do uzależnień seksualnych. Podobnie więc jak w poprzednich
przykładach, uwolnienie się od trudności seksualnych wymaga decyzji o zmianie życia
nie tylko w sferze seksualnej. W szczególności wymaga decyzji o budowaniu
dojrzałych więzi z samym sobą i z innymi ludźmi tak, aby żyć w miłości i w
większej satysfakcji. Tylko wtedy mamy szansę, by dojrzale kierować własną
seksualnością i by wyzwolić się z szukania doraźnej przyjemności kosztem
naszego sumienia i naszych więzi międzyosobowych.
Dokonując rachunku sumienia, nie
wystarczy zatem zapytać samego siebie o poszczególne grzechy i postanowić walkę
z nimi. Trzeba także zastanowić się nad ich ostatecznym źródłem, aby mieć
szansę na wyeliminowanie przyczyn popełnianego przez nas zła. Każdy grzech
bowiem, zwłaszcza grzech ciężki, to nie przypadkowy epizod lecz termometr
naszej sytuacji egzystencjalnej. To rodzaj alarmu, wskazującego na kryzys życia.
Nawrócić się to zmienić coś istotnego w całej sytuacji życiowej, w której
zrodził się jakiś grzech.
5.
Odzyskanie pragnień warunkiem trwałego nawrócenia
Szczery rozrachunek z przeszłością
oraz podjęcie pozytywnych postanowień, by zło zwyciężać dobrem i by uczyć się
miłości, nie daje jeszcze gwarancji, że proces nawrócenia będzie skuteczny i
trwały. Kolejnym warunkiem jest odzyskanie pragnień i aspiracji na miarę
godności i powołania człowieka. Grzech wdziera się w życie człowieka tam, gdzie
człowiek rezygnuje z podstawowych aspiracji, by żyć w miłości, prawdzie i
świętości. To właśnie zawężenie pragnień sprawia, że zło jawi się człowiekowi
jako dobro i że grzech staje się w ogóle możliwy. Także grzech pierworodny był
konsekwencją zawężenia pragnień. W którymś momencie pierwsi ludzie zapomnieli o
Bogu i o świecie, przestali się interesować sobą nawzajem i nadawać imiona
zwierzętom a zaczęli się skupiać na drzewie poznania dobra i zła. Wtedy właśnie
Ewa spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą
dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy (Rdz 3, 6).
Naiwność i grzech to bolesne
konsekwencje zawężenia pragnień. W takiej bowiem sytuacji nieliczne pragnienia,
które jeszcze pozostają, stają się subiektywnie niezwykle atrakcyjne i
zniewalają człowieka. Także wtedy, gdy są to pragnienia powierzchowne, grzeszne
i niszczące. Jeśli ktoś zawęzi swe pragnienia już tylko do łatwego zarobku,
dobrego nastroju czy doraźnej przyjemności, to nie oprze się nieuczciwości, alkoholizmowi
czy uzależnieniom seksualnym. Lęk przed karą za grzechy czy niepokój o własną
przyszłość to za mało, aby człowiek mógł zmienić własne życie. Nawrócić się to
odzyskać pragnienia. To pragnąć już nie tylko tego, by uwolnić się od grzechów
i cierpienia lecz by kochać i być kochanym, by żyć w uczciwości i wewnętrznej
wolności, by żyć w przyjaźni z Bogiem i człowiekiem, by doświadczać pokoju i
radości, jakiej ten świat dać nie może.
6.
Pójść z własnym grzechem do Jezusa
Kto może być dla nas wzorem w procesie
nawrócenia? Bardzo pomocny może być w tym względzie przykład każdego ze
świętych, zwłaszcza tych, którzy - jak choćby św. Augustyn - radykalnie
zmienili własne życie. Sądzę, że wyjątkowo czytelną pomocą w tym względzie może
być przyjrzenie się postawie św. Piotra i zestawienie jego postawy z
postępowaniem Judasza. Ten ostatni też uznał swój grzech. Nie usprawiedliwiał
się. Nie mówił sobie, że przecież inni apostołowie zachowali się niewiele
lepiej od niego mimo, że byli bliżej Chrystusa. Judasz zdobył się na bardzo
szczery rachunek sumienia: zdradziłem niewinnego. A potem poszedł i powiesił
się. Tymczasem Piotr zupełnie inaczej zareagował na swoją słabość. On również
musiał być bardzo rozgoryczony własną postawą. Może bardziej nawet niż Judasz.
Zaparł się bowiem trzy razy swojego ukochanego Mistrza. Tego, któremu
przyrzekał, że nigdy Go nie opuści, choćby inni Go opuścili.
Jednak - w przeciwieństwie do Judasza
- Piotr nie pozostaje sam ze swoim grzechem. Zawstydzony i zalękniony, idzie
dalej za Jezusem. Ogromnie się boi, że znowu ktoś rozpozna w nim ucznia Jezusa
i że zostanie zabity. A jeszcze bardziej lęka się chyba spojrzenia w oczy
swojemu Mistrzowi. A mimo to idzie dalej za Jezusem. Gdy ich spojrzenia się
spotykają, wtedy Piotr wychodzi, aby gorzko zapłakać. Ale nie ulega rozpaczy
lecz zmienia się w mocarza. Odtąd można go będzie zabić, ale nie można go
będzie zastraszyć i zmusić do ponownego zaparcia się Chrystusa. Widząc
przemianę Piotra, możemy domyślać się tego, co wyczytał on w spojrzeniu
Zbawiciela: czego się spodziewasz, Piotrze? Jeśli myślisz, że cię potępię i
przekreślę, to jeszcze Mnie nie znasz. Oto właśnie idę oddać za ciebie życie,
bo do końca cię pokochałem.
Pójście za Jezusem z naszym grzechem
to zatem kolejny warunek trwałego nawrócenia. Gdy stajemy samotnie twarzą w
twarz z bolesną prawdą o nas samych, to grozi nam - tak, jak Judaszowi -
rozpacz i zniechęcenie. Gdy natomiast - zalęknieni i zawstydzeni - idziemy z
naszym grzechem do Jezusa, wtedy dzieje się coś niezwykłego. Mocą Jego miłości
i przebaczenia stajemy się więksi od naszej słabości i otwiera się przed nami
nowa przyszłość. Trwałe nawrócenie wymaga podejścia do kratek konfesjonału, by
spojrzeć w oczy Jezusowi i by raz jeszcze - a może po raz pierwszy - przekonać
się i upewnić, że Jego miłość większa jest niż nasza słabość i że wszystko
możemy w Tym, który nas umacnia.
7.
Pojednanie - pierwszy owoc nawrócenia
Jeśli uda nam się dokonać szczerego
rozliczenia z przeszłością, jeśli podejmiemy postanowienie, by zło zwyciężać
dobrem, jeśli odzyskamy szlachetne pragnienia i aspiracje, jeśli w Chrystusie
będziemy szukali nowej przyszłości, to wtedy mamy szansę, aby nasze nawrócenie
było trwałe i owocne. A pierwszym owocem nawrócenia jest pojednanie. Pojednanie
z Bogiem, z samym sobą i z drugim człowiekiem. Pojednanie, za którym wszyscy
tęsknimy. Przypatrzmy się bliżej, na czym ono polega.
Człowiek nawrócony to najpierw ten,
który pojednał się z Bogiem. Prawdziwe pojednanie z Bogiem, to coś znacznie
więcej niż tylko uznanie przed Nim własnej grzeszności i przeproszenie Go za
popełnione zło. Pojednać się z Bogiem, to uznać z całego serca: Ty, Boże, masz
rację! Ty, Boże, masz rację także w moim życiu. Twoje przykazania są słuszne.
Są moją mądrością, chlubą i radością. Są moją drogą do szczęścia ziemskiego i
wiecznego. Czasem myślałem, że ja mam rację, że demokratyczna większość ma
rację, że rację ma moda, środki przekazu albo dominujące obyczaje. Myślałem, że
rację ma alkohol, pieniądze czy popęd; że rację mają moje emocje czy moje
subiektywne przekonania. Tak myślałem i błądziłem. Rozczarowywałem się i
cierpiałem. A teraz już wiem, że tylko Ty, Boże, masz rację. Także wtedy, gdy
Twoja racja jest trudna, gdy jej nie rozumiem albo gdy stawia mi wysokie
wymagania. Człowiek pojednany z Bogiem to ktoś, kto kocha Boga nade wszystko. A
kochać Boga nade wszystko to znaczy ufać Mu nade wszystko. To zająć wobec Niego
postawę dziecięcej wdzięczności i zaufania, podobną do postawy dziecka, które
czuje się bezwarunkowo i dojrzale kochane przez swoich rodziców.
Pojednać się z Bogiem to pojednać się
z Jego miłością, bo Bóg jest miłością. Nawrócić się to zrozumieć tę Bożą
miłość. To uznać, że nie jest łatwo kochać nas, grzesznych ludzi tej ziemi.
Nas, którzy nie umiemy kochać nawet samych siebie. Nas, którzy czasami
obarczamy Boga odpowiedzialnością za nasze własne złe czyny i za ich bolesne
konsekwencje. Nie jest łatwo kochać nas, którzy wytwarzamy sobie karykaturalny
obraz Boga, strasząc się nim albo naiwnie się nim pocieszając. Nawrócić się to zrozumieć,
że Bóg nie jest ani okrutny, ani naiwny. To odkryć, że każdy z nas jest
marnotrawnym synem lub córką, którzy odeszli od kochającego Ojca, ulegając
iluzji łatwego szczęścia i których On nadal kocha: nieodwołalnie i mądrze. On
nigdy nie wycofa swojej miłości, ale też nie przeszkadza nam ponosić
konsekwencje naszych własnych grzechów i grzechów innych ludzi, abyśmy -
cierpiąc - zastanowili się i do Niego wrócili.
Pojednanie z Bogiem owocuje dojrzałym
pojednaniem z samym sobą. Pojednanie ze sobą nie polega na tym samym, co
pojednanie z Bogiem. Nie oznacza przyznania sobie racji. Przeciwnie, człowiek
nawrócony jest świadomy, że wielokrotnie krzywdził siebie i że był
nieprzyjacielem wobec samego siebie. Pojednać się z samym sobą to znaczy
przebaczyć sobie błędy przeszłości, wyciągając z nich wnioski, aby więcej do
tych błędów nie powracać.
Zagrożeniem dla pojednania z samym
sobą są postawy skrajne. Jedną skrajnością jest sytuacja, w której dany
człowiek nie przebacza sobie błędów z przeszłości. Jest wtedy okrutny wobec
samego siebie, pozostaje niewolnikiem przeszłości i odbiera sobie szansę na
nową przyszłość. Drugą skrajnością jest naiwność, czyli sytuacja, w której dany
człowiek przebacza sobie błędy z przeszłości ale nadal siebie krzywdzi,
popełniając te same grzechy. Dojrzałość natomiast polega na przyjęciu samego
siebie z Bożą miłością: nieodwołalną i mądrą, dostosowaną do naszej sytuacji i
naszego postępowania. Pojednać się z samym sobą to uczyć się na błędach z
przeszłości oraz stawiać sobie nowe wymagania na dziś i jutro. To wymagać od
siebie, by odtąd kierować się miłością, prawdą i odpowiedzialnością. Człowiek,
który dojrzale przebaczył sobie, pamięta wprawdzie o swojej przeszłości ale nie
po to, by się zadręczać czy rozpaczać lecz po to, by wyciągać wnioski i nie
powtarzać już więcej minionych błędów. Pozostaje mu wtedy już tylko pamięć
intelektualna o przeszłych wydarzeniach. Staje się ona częścią jego życiowej
mądrości i doświadczenia. Znika natomiast pamięć emocjonalna, czyli intensywny
ból i rozżalenie emocjonalne, które dotąd towarzyszyło wspomnieniom błędów z
przeszłości.
Pojednać się z samym sobą to jednak
coś więcej niż tylko przebaczyć sobie błędy z przeszłości po to, by już więcej
do nich nie wracać. Pojednać się ze sobą to także przebaczyć innym ludziom
krzywdy czy zło, które mi kiedykolwiek wyrządzili. Przecież zło, którego
doznałem od innych, jest już przeszłością. Jest bólem, który już przeżyłem.
Jeśli natomiast nadal w moim sercu podtrzymuję żal do innych i nie przebaczam
im, mimo że niektórzy już nie żyją, a inni przestali mieć wpływ na moje życie
czy zmienili swoje postępowanie wobec mnie, to teraz ja sam siebie krzywdę, ja
sam podtrzymuję ból z przeszłości i sprawiam, że zatruwa on psychicznie moją
teraźniejszość. Dopóki nie przebaczę tym, którzy mnie w przeszłości
skrzywdzili, dopóty przedłużam trwanie tej krzywdy. I w tym sensie ja sam teraz
krzywdzę i niepokoję samego siebie. Przebaczenie innym ludziom leży więc w moim
interesie i daje mi szansę na pogodniejszą teraźniejszość i przyszłość.
Pojednanie z samym sobą to jeszcze coś
więcej niż tylko przebaczenie krzywd, które ja sam sobie wyrządziłem, czy
których doznałem od innych ludzi. Pojednać się ze sobą, to pogodzić się z
faktem, że w ogóle istnieję, że zostałem "wrzucony" w ten świat bez
mojej zgody, że urodziłem się i wychowałem w tej właśnie rodzinie, w tym
czasie, w tym kraju, że chodziłem do tych właśnie szkół, że miałem takich
nauczycieli, rówieśników, że otrzymałem takie właśnie ciało, zdrowie, taką
płeć, takie możliwości intelektualne, taką wrażliwość psychiczną, takie
potrzeby, taki właśnie świat duchowy i takie więzi z innymi. Pojednać się ze
sobą w całej pełni znaczy ostatecznie pojednać się z całym swoim życiem i całą
swoją historią, to pogodzić się z całą dotychczasową przeszłością, by mieć siłę
i nadzieję potrzebną do budowania lepszej teraźniejszości.
Człowiek, który dokonał dojrzałego
rozrachunku z przeszłością, potrafi żyć w teraźniejszości, potrafi skupić się
na obecnym życiu. Przeszłość i przyszłość nie jest dla niego ucieczką od
teraźniejszości czy zastępowaniem teraźniejszości, lecz służy lepszemu
przeżywaniu teraźniejszości. Patrzenie w przeszłość staje się dla takiego
człowieka źródłem wiedzy i mądrości życiowej, potrzebnej dzisiaj. Z kolei
patrzenie w przyszłość pomaga mobilizować nadzieję i we właściwej perspektywie
widzieć obecne życie oraz podejmowane wysiłki. Zaprzeczeniem dojrzałości w tym
względzie jest uwięzienie się w przeszłości lub przyszłości. Może ono
przejawiać się np. w nieustannym wspominaniu przeszłych cierpień i krzywd.
Odbiera to radość życia dzisiaj. Ale uzależnienie się od przeszłości może
polegać także na nieustannym wspominaniu wydarzeń pozytywnych, np. szczęśliwego
dzieciństwa. To także umniejsza obecną radość życia, stawia ją w cieniu
przeszłości, widzianej wtedy zwykle poprzez różowe okulary. Z kolei
uzależnienie się od przyszłości przejawia się najczęściej w uleganiu lękom i
niepokojom o to, co przyniesie dzień jutrzejszy. Może to zupełnie paraliżować
życie w teraźniejszości. Zniewolenie się przyszłością może też prowadzić do
całkowitej koncentracji na nadziejach i pozytywnych oczekiwaniach wobec
przyszłości. To także osłabia zaangażowanie się w obecne życie. Tymczasem
człowiek dojrzały rozumie, że głównym jego zadaniem jest odpowiedzialne życie w
teraźniejszości. Przeszłości nie może przecież już zmienić. Może jednak z jej
pomocą dzisiaj żyć lepiej. Z kolei największą szansę na dobrą przyszłość tworzy
się przez dobrze przeżywaną teraźniejszość. Nie ma bowiem dobrej przyszłości
bez dojrzałej i mądrej teraźniejszości.
Pojednanie z Bogiem i samym sobą
prowadzi do pojednania z drugim człowiekiem. Ten, kto szczerze uświadomił sobie
własną słabość, kto doświadczył miłosiernej miłości Boga i kto przebaczył sobie
błędy z przeszłości, jest skłonny, by w nowy sposób popatrzeć na innych ludzi,
poczynając od najbliższych sobie osób z kręgu rodzinnego. Taki człowiek
uświadamia sobie, że inni - podobnie jak on - są słabi i grzeszni, że często
sami nie wiedzą, co czynią, że - podobnie jak on - potrzebują Bożego
miłosierdzia i ludzkiego przebaczenia. Gdy ktoś nie potrafi z serca przebaczyć
bratu czy siostrze, to znaczy, że sam jeszcze nie uwierzył w Boże miłosierdzie
i że nadal jeszcze nie potrafi przebaczyć samemu sobie.
Pojednanie się z drugim człowiekiem
oznacza wybaczenie mu krzywd i win, które wyrządził on nam w przeszłości.
Oznacza zamknięcie tej przeszłości, aby dać bliźniemu szansę na nową
teraźniejszość i przyszłość. Czy oznacza coś więcej, to już zależy od obecnej
postawy drugiego człowieka. Jeśli uznał on swój błąd i zmienił swoje
postępowanie, to pojednanie się z nim oznacza nie tylko przebaczenie mu dawnych
win ale także obdarowanie go zaufaniem i wdzięcznością na dziś. Jeśli natomiast
z jakichś względów - ze złej woli czy z powodu jakichś zaburzeniem, np. choroby
alkoholowej - drugi człowiek dalej próbuje mnie krzywdzić, to przebaczam mu
przeszłość ale uczę się takiej postawy, by uniemożliwić mu wyrządzanie mi
krzywd na dziś i jutro. Podobnie jak w postawie wobec samego siebie, trzeba się
zatem strzec skrajności także w postawie wobec bliźniego. Jedną skrajnością
jest odmowa przebaczenia i szukanie zemsty za doznane zło, a drugą skrajnością
jest naiwne przebaczenie i bierność wobec krzywd, nadal wyrządzanych przez
drugą osobę.
8.
Żyć w obecności Boga
Po grzechu pierworodnym wszyscy
jesteśmy wezwani do czujności i wytrwałości w dobru. Kto wytrwa do końca, ten
będzie zbawiony. Najszlachetniejsze nawet nawrócenie nie gwarantuje nam tego,
że w przyszłości nie pojawią się nowe trudności, słabości i pokusy. Nawrócenie
oznacza uznanie własnych granic i własnej bezradności, gdy przychodzi nam
mierzyć się z własną rzeczywistością i ze światem zewnętrznym w samotności, bez
Boga. Oznacza też wyciągnięcie wniosków z tej prawdy, czyli postanowienie, że
odtąd będziemy żyli w obecności Boga. Jeśli ktoś podejmie szczery wysiłek
głębokiego nawrócenia, ale nie postanowi, że w każdą niedzielę będzie
uczestniczył w Eucharystii, że będzie się co dziennie modlił, że będzie
regularnie korzystał z sakramentu pojednania i przyjmował komunię świętą, że
będzie czytał Pismo Święte i troszczył się o wrażliwe sumienie, to któregoś
dnia zabraknie mu sił i powtórzy znowu doświadczenie pierwszych ludzi, którzy
łudzili się, że poradzą sobie z życiem i z samymi sobą bez Boga, bez Jego
prawdy i miłości.
Ważnym sprawdzianem życia w obecności
Boga jest praktykowanie codziennego rachunku sumienia. Rachunek sumienia to
podstawowa modlitwa człowieka nawróconego. Tylko wtedy, gdy stajemy w obliczu
Boga, mamy szansę odkryć całą prawdę o nas: o naszych zewnętrznych zachowaniach
a także o naszych najgłębszych motywacjach oraz o naszym ostatecznym powołaniu.
Dzieje się tak nie tylko dlatego, że Bóg zna nas lepiej niż my możemy poznać i
zrozumieć samych siebie, ale także dlatego, że Bóg kocha nas w sposób
nieodwołalny i wierny. A człowiek jest zdolny odkryć i uznać prawdę o sobie -
zwłaszcza tę bolesną - jedynie w kontekście miłości i poczucia bezpieczeństwa.
W kontakcie z samym sobą czy z innymi ludźmi człowiek może odkryć tylko jakąś
część prawdy o sobie i nigdy nie dokonuje się to w klimacie całkowitego
poczucia bezpieczeństwa i nieodwołalnej miłości. Czasami jakieś bolesne prawdy
o sobie odkrywamy w kontekście rozgoryczenia, nieżyczliwości a nawet w
kontekście cynizmu czy wrogości. W takim kontekście prawda nie jest osiągalna
albo nie wyzwala. W obliczu bolesnej prawdy o sobie, odkrywanej poza kontekstem
miłości, człowiek ma tendencję, by uciekać od prawdy o sobie lub by poddawać
się rozpaczy. W cywilizacji, w której jest coraz mniej miłości i poczucia
bezpieczeństwa, coraz więcej ludzi ucieka od świata faktów w świat miłych
iluzji albo w świat beznadziejnej rozpaczy. Tacy ludzie odbierają sobie szansę
na wewnętrzną przemianę i na nową przyszłość.
Człowiek nawrócony to ktoś, kto odkrywa,
że jest dzieckiem Bożym, że ma szansę na życie w świętości, radości i pokoju
tylko wtedy, gdy żyje w obecności Boga. W obecności Tego, który otacza nas
miłością macierzyńską i ojcowską, miłością odwieczną a jednocześnie miłością
mądrą, dostosowaną do naszej niepowtarzalnej sytuacji oraz do naszego sposobu
postępowania.
O nawróceniu...
Ks. Marek Dziewiecki
Jezus już tu nie mieszka - Mapa
Na swojej drodze duchowej spotkasz wielu „przewodników uzurpatorów”, którzy za marne grosze własnej pychy, samouwielbienia i władzy, będą chcieli Ci sprzedać mapę lub wręcz zaprowadzić cię do celu twojej podróży duchowej. Jak kupcy na placu targowym, przekrzykiwać się będą iż to właśnie oni posiadają wiedzę. Będą wychodzić na place, rynki i ołtarze, ubrani w bisiory i płaszcze z frędzlami, aby dodać sobie powagi i majestatu.
Wymachiwać będą pergaminami, wskazując tłustymi paluchami skostniałe slogany, wyroby własnej wiary „sfabrykowanej”, „upakowanej”, skondensowanej w zdefiniowanych formułach. Jeżeli nie będziesz chciał kupić ich produktu, będą ci grozić: „Jest napisane!” – Oni już w żadną podróż nie wyruszą, znają wszystkie odpowiedzi, które zwalniają ich od podjęcia drogi, od ryzyka, „z przyzwolenia na zranienie cierniem przebijającym serce i głowę” – jak mówi mój towarzysz drogi - Alessandro.
Od nazbyt dawna w Kościele stwierdza się, że największym, niepokojącym problemem są ci „odlegli”, „zagubieni”, „synowie marnotrawni”, podczas gdy rzeczywistym problemem, który koniecznie trzeba rozwiązać, stanowią ci „najbliżsi”. Oni już nie szukają, zatrzymują się w drzwiach, nigdy sami nie wchodzą i uniemożliwiają wejście innym (Mt 23, 13).
Unikaj ich! Tych, którzy dali mi najcenniejsze rady na drogę nie spotkałem w pałacach, błyszczących świątyniach, na szklanych ekranach ale ukrytych, w ciszy, samotności, wysoko w górach…, blisko Tego o którym mówili.
„Nazajutrz zobaczył (…) Jezusa…” (J 1, 29)
„Rada przekazana szeptem: uważaj żebyś nie pomylił adresu, uważaj przede wszystkim na fałszywe adresy, które ktoś ci wskazuje. Musisz kierować się tam, gdzie On mieszka, czyli nie zadowalać się sąsiedztwem, zależnością, przedpokojami pałaców, które chciałyby mieć coś z Nim wspólnego.
On nie mieszka w zakrystii i niekoniecznie znajduje się w kościele. Jak zauważa Luisito Bianchi: <<Kościoły są wszędzie, na każdym kroku. Ale sacrum nie znajduje się w ich środku: ono wyszło i krąży ulicami, gdzie są przechodnie, i jest zamknięte w każdym pokoju, w którym znajduje się człowiek.>>
On nie bywa na placach, na stadionach, gdzie mają miejsce głośne i poprawne spektakle religijne. Tam, gdzie rozbrzmiewa aplauz, On czuje się zażenowany i oddala się stamtąd, ponieważ podejrzewa, że u jego podstaw leży ogromne nieporozumienie.
Nie odnajdziesz Go w statystykach, w zapytaniach, w wielkich liczbach. Wydaje się, że wielkie liczby są dla Niego zbyt małe…
Nie odnajdziesz go w triumfach. On maszeruje z pokonanymi, z upokorzonymi prorokami, głodnymi, prześladowanymi, wyszydzonymi. Odważyłbym się powiedzieć, że stoi po stronie tych, których zapyziali ortodoksyjni biurokraci uznali za „heretyków”. Kocha „dysydentów” z powodu ich wierności Ewangelii.
Ustawia się w szyku z tymi, którzy przegrywają swoją walkę przeciwko możnym danego czasu.
Trzyma się z daleka od miejsc, gdzie dominuje pieniądz. Nie interesuje się polityką, władzą, karierą.
Preferuje niewidzialność. Wielkie dzieła nie mają z Nim nic wspólnego.
Zamieszkuje raczej samotnie, na uboczu tłumu.
Nie ma Go podczas debat i polemik, oddala się od masowych manifestacji.
Jest w ciszy a nie w hałasie.
Zamieszkuje w prawdziwym, codziennym życiu, w trudzie, w niedoli istnienia.
Jest obecny w obliczach osób pozornie nic nieznaczących, które codziennie spotykasz, a nie w „zamaskowanych” osobistościach.
Jest daleki od blasku świateł, przebywa na korytarzu szpitala, hospicjum, w rodzinie, siada opuszczony na ławce, na której ktoś złożył swoją słabość.
Nie zamieszkuje w pobożnych wieczernikach, do których nie maja wstępu rzeczywiste problemy, ani w elitarnych klubach, gdzie kultywuje się fantazje.
Zamieszkuje w prostocie, skromności, bezimienności, małości, marginalności.
Znajdziesz Go w zakamarkach, kątach, kryjówkach.
Powiedziałbym nawet, że znajdziesz Go daleko od „swoich” albo od tych, którzy za takich się uważają, raczej spotkasz Go o nieoczekiwanej godzinie siedzącego na skraju studni z kobietą uznawaną za mało przyzwoitą.
Znajdziesz go za stołem z grzesznikami, siedzącego w jadłodajni nędzników, przycupniętego na schodku u drzwi klasztoru. Daremnie szukać Go na oficjalnych bankietach, gdzie nie ma dla Niego miejsca, chociaż bardzo dużo się tam o Nim mówi; czułby się tam nieswojo, wydawałoby mu się, że nie pasuje do tego towarzystwa albo że służy mu tylko za pretekst.
Tam gdzie jest humanitaryzm, gdzie jest miłosierdzie…
Ze spokojem nie zwracaj uwagi na wskazówki tych, którym się wydaje że wiedzą, gdzie On mieszka.
Nie wierz temu opętanemu, który ciągle podkreśla raczej wszechobecność demona niż Jego dyskretną obecność; który pod nogami otwiera ci klapę do piekła; który podżega cię przeciwko „zewnętrznym” nieprzyjaciołom, zaniedbując wrogów domowych, bardziej przejmujących.
Śmiej się w twarz temu, kto stosuje strategię strachu.
Wzruszaj ramionami na widok tych, którzy uciekają się do podstępów, do gróźb, do wszelkiego rodzaju szantażu.
Nie traktuj poważnie tego niepowściągliwego „zwierzającego się”, dla którego, wbrew dostojnemu wiekowi, mikrofon stanowi ekwiwalent lodów dla łakomego dziecka, a kamera jest jak lustro dla jego niepohamowanego narcyzmu; raczej mu współczuj.
Nie ufaj wszechobecnym. Nie trać czasu na słuchanie czczego gadania…
Nie szukaj informacji w oficjalnych dokumentach.
Jednym słowem, aby domyśleć się gdzie On mieszka, trzeba przede wszystkim zorientować się, gdzie nie mieszka, żeby nie wpadać w pułapki, nie dać się zwieść etykietom, napisom, znakom, szelestowi ceremonialnych szat.
To wewnętrzny głos sugeruje ci: „On jest tam… nie szukaj Go gdzie indziej”.
Ostatnie wskazówki, jak sądzę fundamentalne:
- Tam gdzie jest humanitaryzm, On jest obecny,
- Tam, gdzie jest miłosierdzie, jest Jego dom.
(Alessandro Pronzato, „Spotkać Jezusa - i zmienić wszystko.”)
Błogosławieni niezadowoleni
„Poszukiwanie
rodzi się z poczucia niezadowolenia, z niemożności trwania na swoim miejscu.
Jean Suliwan pisze: << Kiedy ci z waszego klanu nie mają wam nic do
powiedzenia, kiedy nic nie mówi wam już nic, nie bójcie się, wierzący
wszystkich ras, agnostycy, ateiści: inne słowo szuka innego przejścia.>>
Mogę
tylko dodać: kiedy nie pozwolisz karmić się iluzjom, kiedy czcza gadanina
(włączając tą religijną) stanie się dla ciebie nie do zniesienia, kiedy
odmówisz uczestnictwa w grze pozorów, dostrzeżesz intrygi, odkryjesz pustkę
niektórych posągów, kiedy zdasz sobie sprawę, że wokół ciebie jest więcej masek
niż twarzy i więcej osobistości niż osób, kiedy nieskończona ilość kompromisów
doprowadzi cię do torsji, kiedy zdołasz oczyścić się z plotek, nie musisz się
bać: jesteś gotów, aby przyjąć Słowo.
Wtedy
rozpoznasz głos, który mówi bez zgiełku słów. Jest to Słowo, które nie narzuca
się z zewnątrz, ale przechodzi szlaki pustyni i idzie na spotkanie z tobą w
intymności twojego bytu, z tajemniczym szeptem.
Jest
to Słowo, które nie potrzebuje ukazywać, przekonywać, indoktrynować, ale
prowokuje przebudzenie, to zew wolności, wprawienie w ruch.
Jest
to Słowo, które nie szuka wzajemnego popierania się, ale skrytego
współistnienia. Nie pobudza do oklasków, ale domaga się zharmonizowania z
rytmem serca.”
(Allesandro Pronzato, „Spotkać Jezusa
– i zmienić wszystko”
Żyć tym, co niespodziewane
List
ten napisałem do ciebie, który chcesz kształtować swoje życie w komunii z
Chrystusem, bo On jest miłością. Jeżeli zawsze odwoływać się będziesz do kilku
istotnych wartości, do kilku prostych prawd, z coraz większą swobodą pójdziesz
od prowizorium do prowizorium.
Otwarcie Soboru Młodych -Taize, 30 sierpnia 1974
Razem z
ludem Bożym, z ludźmi całej ziemi, jesteś zaproszony, by żyć tym, co niespodziewane.
Bo jakże sam jeden rozpoznasz promieniowanie Boga? Bóg jest zbyt olśniewający,
żeby Go oglądać. Światłość Boża oślepia. To w Chrystusie, który przejmuje ten
pożerający ogień, Bóg objawia się bez blasku. Rozpoznany czy nie, Chrystus jest
obok każdego z nas. Jest tak bardzo związany z człowiekiem, że mieszka w nim
nawet wtedy, gdy człowiek o tym nie wie. Jest w nim utajony, jest żarem jego
serca, jest światłem w ciemności. Chrystus jest również kimś innym niż ty. On,
Żyjący, jest i przed, i ponad tobą. On ukochał cię pierwszy. To Jego tajemnica.
Być kochanym zawsze, być kochanym na wieczność, by kochać miłością mocną jak
śmierć - oto sens życia.
Po co
istnieć bez miłości? Odtąd, w modlitwie i w walce, nic nie jest groźne, jeśli
nie stracisz miłości. Po co wiara bez miłości? Po co ciało wystawiać na
spalenie? Przeczuwasz to? I walka, i kontemplacja mają jedno źródło -
Chrystusa, który jest miłością. Jeśli więc modlisz się - czynisz to z miłości.
Jeśli walczysz, by przywrócić ludzkie oblicze człowiekowi krzywdzonemu -
czynisz to także z miłości. Czy zgodzisz się na taką drogę, choćbyś przez
miłość miał utracić życie? Czy będziesz żył Chrystusem dla ludzi?
Z
ludźmi całej ziemi
Aby
doszli do głosu ci, których głosu pozbawiono, aby powstało społeczeństwo bez
klas, cóż może uczynić człowiek, jeżeli jest sam? Wspólnie, z całym ludem
Bożym, można na ziemi rozpalić ogień. Czy rozpoznałeś Mnie w głodnym? To
pytanie Chrystusa chwyta za gardło. Gdzie byłeś, gdy wiodłem życie
najnędzniejszego? Czy nie byłeś ciemiężycielem choćby jednego człowieka na
ziemni? Gdy mówiłem: "Biada wam, bogaci", bogaci w pieniądze, bogaci
w doktryny, czyś nie wybrał wtedy miraży bogactwa? Walka spełnia się przez
czyny. Ustaje w ideach bez życia. Przełam uciemiężanie ubogich i wyzyskiwanych,
a ujrzysz, świadku zdumiony, znaki zmartwychwstania na ziemi. Dziel swoje dobra
ku większej sprawiedliwości. Nie czyń nikogo swą ofiarą. Bracie wszystkich,
bracie uniwersalny, biegnij ku odrzuconym, ku tym, których nikt nie poważa.
"Miłujcie
waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują". W
nienawiści - cóż byś z Chrystusa odzwierciedlał w sobie? "Miłuj bliźniego
swego jak siebie samego". Gdybyś nienawidził siebie, jakież spustoszenie w
tobie! Człowieku głębi niezmierzonej, chcesz w innym zrozumieć wszystko? Im
bliżej będziesz komunii, tym bardziej wysilać się będzie kusiciel. By się
uwolnić od przeciwnika, śpiewaj Chrystusa aż po pogodną radość. Napięcia mogą
mieć wartość twórczą. Ale gdy twoje stosunki z innymi psują się, gdy w
kłębowisku wewnętrznych sprzeczności niemożliwe staje się porozumienie - nie
zapominaj, że istnieje coś więcej niż jałowość tej sytuacji. Człowiek sądzi
drugiego według siebie, według własnego serca. Ty pamiętaj jedynie o tym, co
najlepsze w innym.
Twoje
słowo niech wyzwala. Nie potępiaj. Nie zamęczaj się wypatrywaniem źdźbła w oku
twego brata. Jeżeli osądza cię fałszywie z powodu Chrystusa, tańcz i
przebaczaj, tak jak przebaczył Bóg. Staniesz się niezrównanie wolnym. Po co
szukać, kto zawinił, a kto ma rację, skoro jesteś całkowicie inny. Uciekaj od
zręcznej rozgrywki, miej przezroczyste serce. Nie posługuj się sumieniem
bliźniego. Z jego niepokojów nie czyń środka urzeczywistniania swych planów.
Łatwizna nigdy nie sprzyja twórczości, to ubogie środki wiodą do pełni życia w
radości dnia dzisiejszego. Ale radość pierzcha, gdy ubóstwo zmienia się w
surowość lub przyzwyczaja do sądzenia. Ubóstwo środków rodzi poczucie
uniwersalności… I święto zaczyna się od nowa. I nie będzie miało końca.
Gdyby
nagle zabrakło święta wśród ludzi… Gdybyśmy któregoś ranka przebudzić się mieli
w społeczeństwie sytym, lecz pozbawionym spontaniczności… Gdyby modlitwa stałą
się jedynie zeświecczoną przemową, ogołoconą z tajemnicy, pozbawioną
"modlitwy ciała", poezji, uczucia, intuicji… Gdybyśmy mieli utracić
dziecięcą wiarę w Eucharystię i Słowo Boże… Gdybyśmy w dniach ciemności
zniszczyli to, cośmy pojęli w dniach światła… Gdybyśmy odrzucili szczęście
ofiarowane nam przez Tego, który osiem razy woła "Błogosławieni…"
Jeśli w
Ciele Chrystusa znika święto, jeśli Kościół jest miejscem odosobnienia, a nie
zrozumienia powszechnego, to gdzież na ziemi ludzie spotkają przyjaźń?
Człowiek
jest sobą tylko w obecności Boga
Jeżeli
w czasie modlitwy nie znajdujesz w sobie żadnej wyraźnej odpowiedzi Boga, to
dlaczego się niepokoisz? Granica miedzy pustką i pełnią jest nieuchwytna, tak
samo jak między zwątpieniem a wiarą, między lękiem a miłością. Najistotniejsze
pozostaje zakryte dla oczu. Ale to jeszcze bardziej pobudza do żarliwego szukania
prawdziwej rzeczywistości. Z wolna odkryjesz rozległość i głębię tej miłości,
która przerasta wszelkie poznanie. Wtedy dotkniesz bram kontemplacji. Wtedy
odnajdziesz siłę, by ciągle zaczynać od nowa, zdobędziesz odwagę działania. Gdy
nie masz nikogo kto by cię zrozumiał, wtedy odkrywanie siebie może rodzić wstyd
i prowadzić do samounicestwienia. Czasem może ci się nawet zdawać, że za życia
jesteś potępiony. Ale dla Ewangelii ani normalność, ani inność nie istnieje. W
niej są ludzie na obraz i podobieństwo Boga. Któż więc może potępiać? Jezus
modli się w tobie. Jego przebaczenie wyzwala wszystkich ubogich sercem. Droga
wyzwolonego - niesienie wolności innym.
W
każdym człowieku tkwi cząstka samotności. Nie wypełni jej żadna ludzka
zażyłość, ani nawet najsilniejsza miłość dwóch istot. Kto tego miejsca
samotności w sobie nie uznaje, ten wie, czym jest bunt przeciwko ludziom,
przeciwko Bogu samemu. A jednak nigdy nie jesteś sam. Wejrzyj w głąb swego
serca, a przekonasz się, że nie po to został człowiek stworzony, by mieszkała w
nim pustka. Na dnie istoty, tam, gdzie każdy jest inny, czeka na ciebie
Chrystus. Tam dzieje się to, co nieoczekiwane. Duch Święty - oślepiające
przejście Bożej Miłości - przenika każdą ludzką istotę, jak błyskawica noc. W tej
chwili Zmartwychwstały porywa cię, uwalnia od tego, co ponad siły, siebie
obarcza wszystkim. Kiedyś nagle zrozumiesz, że to przeszedł Chrystus. Obfitość
została podarowana. W chwili gdy otworzą się twoje oczy, powiesz sobie:
"Czy serce we mnie nie pałało, kiedy rozmawiał ze mną?"
Chrystus
niczego w człowieku nie unicestwia. W komunii z Nim nie ma miejsca na
wyobcowanie. Niczego, co jest w człowieku, nie złamie. Nie przyszedł burzyć,
lecz wypełniać. Gdy słuchasz uciszonym sercem, On przemienia twój niepokój. Gdy
gubisz się w niezrozumiałym, gdy noc gęstnieje, Jego miłość jest jak ogień. A
ty patrz w tę płonącą w ciemności lampę, aż zaświta jutrzenka. I w twoim sercu
wzejdzie dzień.
Szczęśliwy,
kto kocha miłością mocną jak śmierć
Bez
wytchnienia, o Chryste, wzywasz mnie i pytasz: "A dla ciebie kim
jestem?" Jesteś Tym, który mnie kocha zawsze. Stawiasz przede mną ryzyko
wyboru. Poprzedzasz mnie na drodze świętości, gdzie szczęśliwy jest ten, kto
kocha miłością mocną jak śmierć, gdzie męczeństwo jest ostatnią odpowiedzią.
Dzień za dniem moje "nie" przemieniasz w "tak". Nie chcesz
kilku okruszyn, lecz całego mojego istnienia.
Ty
jesteś Tym, który dniem i nocą modli się we mnie, chociaż nie wiem, jak. Moje
pojękiwania są modlitwą, bo samo wzywanie Cię imieniem Jezus wypełnia naszą
komunię. Ty jesteś Tym, który każdego ranka, wsuwa na mój palec pierścień syna
marnotrawnego, pierścień święta.
A ja,
czemu wahałem się tak długo? Czyżby "lud wymienił swą Chwałę na kogoś, co
pomóc nie może […] opuścili mnie - źródło wody żywej, by sobie wykopać cysterny
dziurawe, co wody utrzymać nie mogą"? Ty nieustannie szukałeś mnie.
Dlaczego zawahałem się znowu, prosząc o czas na załatwienie swoich spraw?
Przyłożywszy rękę do pługa, czemu obejrzałem się wstecz? Nie wiedząc o tym,
stawałem się niezdolny do pójścia za Tobą. A jednak, nie widząc, pokochałem
Cię. Ty powtarzałeś: żyj tym, coś zrozumiał z Ewangelii, choćbyś zrozumiał
niewiele. Głoś moje życie ludziom. Rozpalaj ogień na ziemi. Pójdź za mną…
I pewnego dnia zrozumiałem: chciałeś mojej nieodwołalnej
decyzji.
Roger, twój brat
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz